czwartek, 7 czerwca 2018

Dlaczego porzuciłem starania o przyjęcie do seminarium? Kilka myśli o powołaniu... .

Laudetur Iesus Christus!

Dziś z okazji święta Chrystusa Króla Najwyższego i Wiecznego Kapłana trochę bardziej osobisty wpis. Wiosna jest szczególnym czasem, kiedy wiele osób staje przed wyborem drogi życiowej. W mojej blogowej rzeczywistości jest to także czas, w którym pojawiają się komentarze lub dużo częściej korespondencja o tematyce powołaniowej. Jeśli kwestia dotyczy spraw powołaniowych ogólnie, to zwykle odpowiadam bez większej zwłoki nie udzielając jednak poradnictwa duchownego - bowiem to powinno być przede wszystkim dokonywane w spowiedzi. Niestety sporo osób pisze do mnie w mojej sprawie. Część z tych maili jest z pewnością wyrazem troski o moją osobę - na takie zwykle odpisuję, część w mniej lub bardziej złośliwy sposób odnosi się do mojej sytuacji.  Wobec tego piszę ten wpis, aby w mojej sprawie niedomówień żadnych nie było, do tego wpisu będę też wszystkich ciekawskich odnosił. 

Oczywiście jak większość seminarzystów mocno odczułem decyzję przełożonych w sprawie wyrzucenia mnie z seminarium. Powodem były moje poglądy teologiczne, choć oficjalnie przełożeni nigdy tego nie potwierdzili. W bardzo zawoalowany sposób powiedzieli, że nie nadaję się do życia wspólnego. Po latach stwierdzam iż jest to prawda - nie nadaję się to życia we wspólnocie ludzi, którzy nie wyznają tych samych wartości i nie dążą do tych samych celów. Odkrycie tego faktu uwolniło mnie od mirażu kontynuacji realizowania mojego powołania w modernistycznym seminarium. W gruncie rzeczy obraz kapłaństwa jaki mi wpajano nie był tym, który był moim celem i to nawet patrząc przez pryzmat niedojrzałych jeszcze pragnień maturzysty. Przez kilka lat (de)formacji jakie przeszedłem utwierdzałem się w kontrze do rzeczywistości jaką zastałem - pojawiła się lektura tekstów abp Lefebvre'a, Pawła Milcarka, ks. Dariusza Olewińskiego, Pch24, Frondy, następnie blogi tradycjonalistyczne i wreszcie lektura oficjalnych dokumentów Magisterium Kościoła sprzed 1958 r która trwa po dzień dzisiejszy. Ostatecznie kresem mojej bytności w seminarium była abdykacja papieża Benedykta XVI i wybór Franciszka. Myślę, że ktoś kto chce zrozumieć jaki był to wstrząs dla mojego życia powinien przeczytać wpis, który poczyniłem już ponad rok temu. Jednak nawet po wydaleniu mnie z seminarium nie traciłem wiary w to że mogę zrealizować swoje powołanie. Pukałem do kilku seminariów - od jednych się odbiłem, w kilku odbyłem nawet rozmowy. Koniec końców w jednym z seminariów doradzono mi skończenie studiów teologicznych. W dniu egzaminu magisterskiego zadzwoniłem do tego samego rektora który doradzał mi ukończenie studiów. Był wyraźnie zmieszany, udawał że rozmowy nie pamiętał. Poszedłem do kaplicy w moim macierzystym seminarium i wtedy na poważnie zaczęło do mnie docierać, że najprawdopodobniej moja droga do kapłaństwa jest skończona. Pukałem jeszcze kilka razy przez wakacje i gdy przyszedł wrzesień trzeba było stanąć w prawdzie, że nie zostanę nigdzie przyjęty, że trzeba przyjąć wygnanie. Był bardzo trudny i bolesny okres bezrobocia. Pracę na szczęście znalazłem. Przez kolejny rok namyślałem się co zrobić ze swoim powołaniem - miałem kilka pomysłów. jednakże po rozważeniu tych opcji, jak również moich uzdolnień i predyspozycji oraz sytuacji w jakiej znalazł się Kościół uznałem że lepiej będzie jeśli uznam swoje wygnanie i potraktuję je jako mój stan życiowy, w którym będę służył Panu Bogu, Kościołowi i zbawię swoją duszę. 

Jeśli chodzi o opcje jakie rozważałem to było to zebranie opinii na mój temat ze strony znających mnie i wspierających wiernych zarówno duchownych jak i świeckich, szukanie znajomości przez kapłanów którzy mieli koneksje poza diecezją, wreszcie wstąpienie do seminarium tradycyjnego. Stwierdziłem jednak, że sprawa powołania powinna być rozpatrywana przez osoby do tego powołane. Opinie innych osób na mój temat uznałem iż nie są istotne we właściwym rozeznawaniu, ponieważ osoby te nie zostały powołane do tego by te sprawy rozpatrywać. Takie zbieranie listów polecających itp rzeczy uznaję po prostu za zwykłe świeckie staranie się o pracę, a kapłaństwa nigdy tak nie rozumiałem i nigdy w ten sposób nie chciałem osiągnąć. Od strony moralnej byłoby to więc wywieranie nacisku na tych którzy mają decydować. Wyszedłem z założenia, że skoro Pan Bóg powołanie dał, to powinni znaleźć się ludzie decyzyjni, którzy moje powołanie przyjmą i pozwolą mu się rozwinąć. Nepotyzmem zaś brzydziłem się i brzydzę najbardziej. Jeden z kapłanów osobiście mi życzliwych, ale traktujących owo powołanie w zupełnie światowych kategoriach wyszukiwał mi kolejne seminaria gdzie mogliby mnie przyjąć. Skorzystałem z dwóch propozycji, ale ostatecznie sam doszedłem do wniosku iż jest to droga donikąd w momencie w którym pomijając zupełnie moje predyspozycje zaczął prezentować jakieś dziwne wspólnoty zakonne. Wreszcie kwestia wstąpienia do seminarium tradycyjnego, którą to opcję rozważałem jeszcze długi czas po wydaleniu mnie z seminarium i po tym jak stwierdziłem iż ułudą jest staranie się o przyjęcie do seminarium modernistycznego. Dlaczego kontynuowanie (de)formacji w modernistycznym seminarium jest ułudą? Po pierwsze dlatego, że zarząd mojego macierzystego seminarium oraz kuria diecezjalna wie kim jest wyklęty kleryk - tak ja też mam swój kontrwywiad i wiem o was więcej niż sądzicie ;) Żaden zdroworozsądkowy deformator seminaryjny nie zechce przyjąć do swojego nowego seminarium wyklętego kleryka. Po drugie, nawet jeśli coś w owej komunikacji między-seminaryjnej by nie zadziałało to prędzej czy później moje poglądy wyszłyby na jaw i po kolejnym roku, czy latach zmarnowanych na realizację nieosiągalnego celu musiałbym wrócić do stanu atanazjańskiego, z kolejną dziurą w życiorysie i bez perspektyw, a z czegoś żyć muszę, bo żebrać to jednak się wstydzę. 

Wreszcie kwestia seminarium tradycyjnego.... . Niestety talentem językowym Pan Bóg mnie nie obdarzył. I chociaż w trakcie swojej 12 letniej nauki miałem łacinę, grekę, hebrajski, angielski i niemiecki to jednak średnia z tych przedmiotów nie dochodzi do 3,5 chociaż na dyplomie ukończenia teologii modernistycznej mam wpisane 5. Uznaję za nierealne w mojej sytuacji rozpoczynanie nauki języka aby osiągnąć poziom taki by móc studiować w tym języku. Skoro 12 lat nauki doprowadziło mnie do miernej znajomości łaciny (rozumiem tylko co nieco z prawa kanonicznego i rubryk) oraz angielskiego w stopniu umożliwiającym porozumienie się w prostych sytuacjach, to pytanie o dalszą naukę tychże języków staje się po prostu retoryczne. I ktoś kto jest poliglotą i komu łatwo ta umiejętność przychodzi nie zrozumie, że nie wszyscy to posiadają, stąd proszę o powstrzymanie się od kąśliwych komentarzy i uwag w mailach. Mój postulat powstania tradycyjnego seminarium w Polsce nie jest podyktowany moją sytuacją. Jednym z powodów dla którego nie starałem się o przyjęcie do tradycyjnego seminarium jest deformacja jakiej podległem. Zdaję sobie sprawę, że dla części czytelników stałem się jakimś autorytetem - z góry uprzedzam iż szukanie takowych w dzisiejszym świecie wśród żyjących jest błędne samo w sobie... . Doszło nawet do tego że rozniosła się plotka iż mogę być jakimś purpuratem z ułańską fantazją... .  Czuję jednak jakie szkody poniosłem poddając się deformacji w moim macierzystym seminarium. Im więcej czytam, tym bardziej rozumiem, że teologia której się uczyłem nie była teologią katolicką. Nie rozumiem wszystkiego tak jak duchowny katolicki powinien rozumieć. I nawet odbycie studiów kościelnych jeszcze raz mogłoby nie wyplenić wszystkich braków jakie posiadam. Zresztą jestem już w takim wieku, że powinienem myśleć o jakiejś stabilizacji życiowej, a nie o podejmowaniu ryzyka. Dziś nie jestem już nawet pewny tego czy gdyby powstało tradycyjne seminarium w Polsce, to czy byłbym odpowiednim kandydatem.

Pozostaje kwestia samego powołania... . Sporo korespondencji którą czytam dotyczy kwestii obowiązywalności Bożego wezwania w aspekcie moralnym. Z pewnością pozostaje wezwanie refrenu psalmu, które często pobrzmiewa w nowej liturgii: "Słysząc głos Pana serc nie zatwardzajcie". Zostaje także dramatyczna historia proroka Jonasza. Jednak czym innym jest aprioryczne odrzucenie głosu który zachęca do podjęcia jakiegoś dzieła z powodów egoistycznych, a czym innym jest rozeznana przez Kościół niezdolność do podjęcia tego zadania które uroiliśmy sobie w głowie. Ja podejmowałem próby realizacji powołania i zachęcam do tego każdego, kto ten głos czuje. Jednak należy zważyć na to, że powołanie można rozeznać po prostu źle. I pozostaje w mocy przykazanie moralne, że cel nie uświęca środków. Moim zdaniem osiągnięcie kapłaństwa, na drodze nepotyzmu, symonii, podstępu, zatajania prawdy nie przyniesie niczego dobrego. I teraz ważna kwestia! Nie rozsądzam tego czy ktoś ma to powołanie czy nie... . Wszak sam Chrystusa Pan powiedział: "Bo wielu jest powołanych, lecz mało wybranych" (Mt 22, 14). Należy ten tekst odnieść do przypowieści o ziarnie. Nie każde ziarno znajduje właściwą glebę aby wzrosnąć. W moim przypadku, albo źle rozeznałem powołanie, albo zostało ono zagłuszone przez ciernie modernizmu. Nie można powiedzieć, że powołania nie było bo komuś kto chciał je zrealizować nie powiodło się. Kwestia powołania człowieka leży tylko i wyłącznie w sercu Pana Boga. My wolę tą odnajdujemy po omacku w sposób mniej lub bardziej udany. Czytałem wiele opracowań by zbadać tą sprawę i większość autorów jest zgodna iż od zrealizowania powołania zbawienie nie zależy. Dzieje się tak dlatego, że powołanie opiera się na rozeznaniu które nigdy nie jest w 100% pewne - nie mamy więc do czynienia z przykazaniem, które jest objawione w sposób pewny, a jedynie z radą, której odczytanie jest bardzo trudne. To jest bardzo ważne twierdzenie, które ostatecznie uwalnia od wyrzutów sumienia w tej materii. 

Tak więc subiektywne odczucie o tym że ma się powołanie do określonego stanu nawet jeśli jest poparte określonymi znakami nie jest jeszcze potwierdzeniem. Potwierdzenie to otrzymujemy w zależności od tego jakie jest to powołanie. Jeśli jest małżeńskie to wystarczającym będzie zgoda małżeńska przyszłego współmałżonka. W kwestii powołania kapłańskiego, czy do życia konsekrowanego konieczna jest aprobata Kościoła - jeśli tej konsekwentnie nie ma to nie należy się łudzić i trzeba tą drogę porzucić. Nawet jeśli powołanie takowe się posiada, a przeszkoda ze strony Kościoła jest czysto koniunkturalna, to pójście na przekór temu co podejmują w swych decyzjach przełożeni powoduje szkodę Kościołowi. Wychodzę bowiem z założenia, że zaistnienie powołania i niemożność jego wypełnienia jest dopustem Bożym. W moim przypadku uważam iż decyzja o niepodejmowaniu deformacji modernistycznej jest właśnie dobra dla Kościoła. Po pierwsze utrzymywanie w dobrostanie tej fasady jaką funduje nam modernizm nie jest w interesie Kościoła, po drugie - co wynika z pierwszego - właśnie dotkliwy brak duchowieństwa może w przyszłości przyczynić się do odrodzenia się Kościoła. Niestety obecnym strukturom kościelnym nie daję żadnych szans i rozeznaję, że należy w spokoju przeczekać ich upadek nie robiąc nic aby go powstrzymać. Osobiście nie zalecam nikomu wstępowania do nowych seminariów, nawet jeśli tradycyjne są nieosiągalne. Nie tylko ze względu na dobro własnej duszy, ale także  na dobro Kościoła, dla którego wszelkie kompromisy są zgubne. Należy więc próbować powołanie kapłańskie i zakonne realizować we wspólnotach tradycjonalistycznych. Również kapłanów i zakonników usilnie zachęcam do masowego przechodzenia do struktur tradycyjnych, niediecezjalnych - choćby do Bractwa św. Piusa X, czy nawet wspólnot sedewakantystycznych - wszystko jest lepsze od utraty wiary i sakramentów... . Jeśli za wami pójdą biskupi i zostanie zwołany sobór anatematyzujący nauczanie od 1958 r, to sztandar Kościoła może uda się jeszcze podnieść bez hekatomby złożonej z rzeszy dusz niekarmionych już Bożym Słowem i nie posilanych już sakramentami Kościoła. Tylko masowy exodus ze struktur obecnie istniejących i przyspieszenie ich upadku może uratować rzesze wiernych, którzy idą na zatracenie.

Sądzę iż wyczerpałem temat. Jako wyklęty kleryk pozostaję minorystą-wygnańcem, a jednak życie toczy się dalej. Na wygnaniu pozostanę nawet jeśli kiedyś przyjąłbym kolejne święcenia. Nie łudzę się iż nastąpi to przed moją śmiercią... . Jedyne co może mnie zwolnić z wygnania to przyjęcie przez kompetentnego katolickiego przełożonego. Nie twierdzę, że posiadam monopol na prawdę, ale jeśli mam poglądy zmienić, to trzeba mi udowodnić iż są one niezgodne z prawdziwą nauką Kościoła.  Muszę więc podejmować trud przekwalifikowywania się aby docześnie się utrzymać, muszę szukać sposobów realizowania woli Bożej w tym czego nie potrafię odczytać jako moje powołanie, aby móc się zbawić. Dotkliwy ból czuję podczas każdej Mszy Świętej i wątpię bym do końca życia przestał czuć wątpliwości. Swoje cierpienie ofiarowuję za Kościół, któremu mimo wszystko chcę być posuszny. Modernistom w zakresie tego, że mnie odrzucili, Kościołowi według jego nauki i sakramentów. Pozostaję i pozostanę celibatariuszem. Jak napisałem w pierwszych wpisach będę wypełniał mój urząd, niezależnie od tego czy mam aprobatę modernistów, sedewakantystów i innych czy też nie. Specjalnego znaku i mandatu do życia w samotności nikt nie potrzebuje. Jest to stan życia który przychodzi z konsekwencją rozeznania braku możliwości do podjęcia innych dróg. Jeśli samotność, czy w moim przypadku wygnanie jest przyjęte jako dopust Boży i ofiarowane w intencji obecnej sytuacji Kościoła to nie jest tak nieznośnym krzyżem, jak wielu by sądziło. Wszystkich czytelników proszę o modlitwę w mojej intencji. Proszę o modlitwę za wyklętego kleryka, aby zawsze pozostał wierny Panu Bogu i swemu wygnaniu, które było jest i zawsze będzie działem każdego proroka. 

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

2 komentarze:

  1. Laudetur Iesus Christus!

    Rzeczywiście, ciężko z całkowitą pewnością wyrokować o własnym powołaniu. Co jednak sądzić o poniższych rozmyślaniach św. Alfonsa Liguori na temat powołania do zakonu?

    https://drive.google.com/file/d/1uqShup-sYFLXz378oZUHIPozF0xtW606/view

    Z Panem Bogiem!
    Przemek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak jak napisałem - czym jest sytuacja gdy ktoś apriorycznie odrzuca powołanie, a inna jest sytuacja gdy próbował a jednak Kościół zadecydował inaczej. Jestem przekonany że w takiej sytuacji rezygnacja nie może być traktowana w charakterze winy moralnej. Miejmy świadomość że św. Liguori żył w innych czasach, kiedy rzeczywiście badanie zdatności kandydatów miało doprowadzić do kreślenia czy są oni powołani przez Pana Boga do stanu kapłańskiego czy też nie. Zdarza się że kandydat bez własnej winy traci albo powołanie, albo możliwość jego realizowania. Nie jest winne ziarno Boże ze padło na glebę nieurodzajną, albo ledwo gdy wzeszło zagłuszyły je ciernie.

      Usuń