piątek, 29 września 2017

Homo-lobby w Kościele i homoseksualizm w seminarium

Laudetur Iesus Christus!

Zdaję sobie sprawę, że ruszając ten temat poderwę w powietrze wiele much, ale nie zamierzam unikać niczyjej krytyki, a jedynie pobudzać do refleksji i dyskusji nad pewnymi problemami Kościoła. To co tutaj napiszę w głównej mierze opierać się będzie na moich własnych doświadczeniach związanych z tym tematem. Sądzę, że czytelnicy nauczanie Pisma Świętego i Tradycji na temat homoseksualizmu znają zamierzam się podzielić moją refleksją nad rzeczonymi tematami mając świadomość że podpadnę zarówno rygorystom (do których bywam zaliczany) jak i laksystom.

Wstępując do seminarium oczywiście o żadnym homo-lobby nie miałem pojęcia, kwestię homoseksualizmu znałem właściwie wyłącznie z mediów, a moje doświadczenia w tym względzie obejmowały mniej lub bardziej sprośne żarty kolegów z liceum. Pech chciał, że mój pierwszy socjusz był gejem, chociaż przez cały okres mieszkania z nim nie miałem takiej świadomości. Najpewniej nie byłem w jego typie - cóż może to i lepiej bo boję się pomyśleć jakby ta przygoda w innym wypadku mogła się skończyć. Faktem jest, że ów współlokator tak uprzykrzył mi życie, że już po 3 miesiącach miałem ochotę wyskoczyć oknem. O tym że coś jest nie tak dowiedziałem się dopiero na początku drugiego roku gdy zaczął się jego intensywny romans z innym kolegą kursowym. Oboje wylecieli z seminarium tuż przed świętami Bożego narodzenia. Oczywiście tradycyjnie ogłoszono, że to ich własna decyzja. Jak się potoczyły ich losy nie wiem. Z moich obserwacji wynikało, że pierwszy chłopak homoseksualistą stał się już przed seminarium, natomiast drugi został przezeń uwiedziony. W seminarium były podobne przypadki i nie wszystkie kończyły się wydaleniem. Tak jak w wielu innych tego typu sytuacjach można odnieść wrażenie, że przełożeni przymykali oko dopóty sprawy nie zaszły za daleko, a para nie przestała się dostatecznie dobrze maskować. Najbardziej żal było mi drugiego kolegi, poszedłem nawet go upomnieć ale nie przyniosło  to oczekiwanych rezultatów. Sądzę, że jest to przykład na źle przeżywane braterstwo a przyczyn tego stanu rzeczy należy upatrywać nie tylko w samych alumnach którzy ulegli pokusie. Współczesny system seminaryjny nie przygotowuje do celibatu. Wspólnota często traktowana jest jako ersatz małżeństwa. Ojcowie duchowni mówią by energię seksualną przetransponować na miłość do wspólnoty. Tymczasem wspólnota jakakolwiek by nie była, a seminarium jest bardzo niedoskonałą wspólnotą, nie potrafi wypełnić pustki braku intymnego związku z kobietą. Wobec tego, że wspólnotowość jest wszechobecna zaczynają się między alumnami tworzyć niezdrowe więzi. Często na początku nie mają one charakteru erotycznego, jednak w środowisku tak hermetycznym jak seminarium łatwo może dojść do szkodliwej przemiany relacji. Wystarczy stres, czy przygnębienie wobec trudów seminaryjnego życia by w ramionach kolegi ukoić swoje żale. W młodym wieku o poruszenie seksualne nietrudno, łatwo może więc dojść do inicjacji grzechu. Droga odwrotu w takiej sytuacji jest bardzo trudna... .

Drugi przykład znam częściowo z opowiadań częściowo z własnej obserwacji. Była to kolejna para, która trzymała się razem od pierwszego roku. Już na trzecim roku wiadomo było iż najprawdopodobniej więź między nimi była niezdrowa. Długo ukrywali się ze swoimi tendencjami. Ostatecznie zostali wyrzuceni tuż przed święceniami diakonatu. Z tego co wiem kontynuują formację w dwóch różnych seminariach niemieckich i chyba przyjęli już diakonat. To przykład homoseksualistów perwersyjnych, czyli takich którzy wiedząc o swoich skłonnościach celowo przychodzą do seminarium by w bezpiecznym środowisku ukryć swoje preferencje. Zwykle ich działalność tworzy tak zwane homo-lobby, o którym szerzej nieco dalej. Obecność takiego kąkolu skutecznie psuje pszeniczny zasiew kapłańskiego powołania. Tacy ludzie nie tylko skłonni są uwieść innych alumnów, ale przede wszystkim wspierają kulturę tego świata szerząc modernizm podczas dyskusji na zajęciach uniwersyteckich. Zwykle osoby takie nie są w porę właściwie rozpoznawane i nawet wydalenie ich w końcowej fazie formacji nie przynosi Kościołowi oczekiwanych korzyści - co bowiem zdążyli napsuć to już należy do samego szatana.

Dobrym remedium na problem pojawiającego się w murach seminaryjnych homoseksualizmu jest właściwe wychowanie do celibatu. Należy uczyć alumnów przeżywać swoją samotność już w seminarium. Proste środki, jak chociażby podzielenie rekreacji na tą przeżywaną samotnie jak i oddzielny czas na wypoczynek wspólnotowy mogą przynieść dobre owoce. Należy także uczyć otwartości wobec innych ludzi, tak aby nie zdołały się wyzwolić niezdrowe relacje.  Przyjaźnie należy pielęgnować, ale jeśli jakiś alumn spędza więcej niż trzy rekreacje w tygodniu z tym samym kolegą to uważam, że zaczyna to już być niewłaściwe. Na te sprawy powinni uwrażliwiać przede wszystkim ojcowie duchowni kierując się zasadą, że lepiej zapobiegać niż leczyć. Trzeba też porzucić nierealny pogląd na celibat. Przyjęcie celibatu jako daru z ochotnym sercem nie oznacza, że hurraoptymizmem zdoła się przykryć niedogodności związane z jego praktykowaniem. Ostatecznie celibat ma przede wszystkim wymiar ascetyczny i aby go móc właściwie przeżyć potrzebne jest wyrobienie wielu cnót. O tym się dzisiaj zapomina oszukując kleryków, że jeśli tylko zaufają Panu Bogu to problem sam się rozwiąże.

Osobiście uważam, że homoseksualizm jest chorobą o charakterze społecznym. Za ten pogląd zostałem zrugany przez pewnego wysoko postawionego w hierarchii akademickiej moralistę. Już po zakończeniu deformacji na ćwiczeniach z tak zwanej katolickiej etyki seksualnej podniosłem tą jak się okazało kontrowersyjną tezę. Dyskusja z owym wykładowcą wyglądała mnie więcej tak:
A: Pan uważa, że homoseksualizm to choroba? Przecież WHO wykreśliło homoseksualizm z listy chorób!
B: O ile wiem WHO nie jest żadnym loci teologici, w końcu nasz przedmiot nazywa się katolicka etyka seksualna, a nie świecka etyka seksualna.
A: Nie możemy być obojętni na badania naukowców!
B: Czy jeśli owi naukowcy wykreślą cholerę z listy chorób to stanie się ona mniej zaraźliwa? Czy jeśli alkoholizm  zostałby wykreślony z listy chorób WHO to jego szkodliwe oddziaływanie będzie mniejsze?
A: Pan głosząc tezę że oni są chorzy deprecjonuje ich godność...
B: (śmiech) Od kiedy choroba deprecjonuje czyjąś godność? Czy fakt że cierpię na kamicę nerkową deprecjonuje moją godność? Czy godność osoby ludzkiej zależna jest od jej zdrowia? Były już takie systemy które takie tezy głosiły. Skończyło się to w komorach gazowych, a w wersji współczesnej aborcją eugeniczną i eutanazją. (oklaski na sali)
Tak o to "pokonałem" wielkiego moralistę. W rzeczywistości odniosłem pyrrusowe zwycięstwo. Ów intelektualny zwyrodnialec dalej bowiem psuje umysły młodzieży katolickiej.... .

Ostatni przykład to właśnie typ owego słynnego homo-lobby. Osobiście uważam, że nie istnieje ono samodzielnie. Jest to bowiem część większego planu depopulacji i zniszczenia Kościoła konsekwentnie prowadzona przez masonerię rytu szkockiego. Ów wykładowca - najpewniej sam będąc homoseksualistą dostał się na intratną posadę uniwersytecką i tam rozsiewa swoje błędy. Wątpię by on sam był świadomy zła które czyni i by był członkiem jakiejś organizacji przeciwnej Kościołowi. Najprawdopodobniej jest to efekt działania masonów - jedna z ich ofiar, która teraz jako swoiste zombie rozsiewa zarazę. Laksyzm głoszony przez tego modernistę jest bardzo znamienny i wytłumaczyć go można osobistym zaangażowaniem w słabość której sam doświadcza. Czy ów kapłan praktykuje homoseksualizm, tego ocenić się nie da, ale sposób w jaki podjął się obrony środowiska LGBT dobitnie wskazuje na osobisty jego związek z dyskutowanym tematem. Co ciekawe jeśli popatrzymy na propagatorów środowisk homoseksualnych w Kościele, to znajdziemy w ich wypowiedział mnóstwo innych tez liberalnych jak chociażby ordynacja kobiet, zniesienie celibatu, czy jeszcze większa swoboda w sprawowaniu liturgii.

A jaki jest stosunek wyklętego kleryka do homoseksualizmu? Osobiście uważam, że jest to nabyta dewiacja. Należy rozróżnić jej stopnie, bo chociaż do badań profesora Kinsey'a należy się odnosić z bardzo dużą rezerwą to jednak nie każdy homoseksualista w 100 % preferuje osoby tej samej płci. Bardzo modny stał się dziś biseksualizm, który jest chyba najpoważniejszą plagą. Sam fakt odkrycia, że zjawisko homoseksualizmu jest niejednorodne i istnieje możliwość przesuwania się poszczególnych osób po osławionej skali Kinsey'a dobitnie wskazuje iż nie mamy do czynienia z czymś stałym i wrodzonym, ale jak najbardziej zmiennym, a jeśli tak się sprawy mają to na pewno istnieje możliwość wyjścia z tej dewiacji. I nawet jeśli współczesne terapie pomogą co drugiej chorej osobie albo nawet co dziesiątej to jest to wielkie zwycięstwo. Seksualność człowieka jest bowiem potężną siłą, a homoseksualizm prowadzi do niemożności realizowania tego popędu w sposób zgodny z Bożym zamysłem co niewątpliwie przysparza dewiantom wiele cierpień. Jako lektor, którego obowiązkiem jest pomagać w głoszeniu wiary sprzeciwiam się nowomowie jak wkradała się do dyskursu teologii moralnej. Czyny homoseksualne, czy jakikolwiek inne zło nie jest czymś "wewnętrznie nieuporządkowanym" jak chce współczesny Katechizm Kościoła Katolickiego, ale po prostu grzechem. Zgadzam się natomiast, że należy unikać wszelkiej dyskryminacji takich osób, jednak zdrowe społeczeństwo ma prawo bronić się godziwymi środkami przed gwałtem zadawanym mu przez dyktaturę mniejszości. Homoseksualiści zachowujący czystość są osobami cnotliwymi i zasługują na duży szacunek ze strony innych wiernych, jak również duszpasterzy. 

Dość dużym problemem jest wyświęcanie osób homoseksualnych i przyjmowanie przez nich profesji zakonnej. Dyrektywy wydane za czasów Benedykta XVI chociaż wydają się roztropne, to jednak w rezultacie utwierdzają homoseksualistów do ukrywania się. Osobiście uważam, że osoba homoseksualna może zostać godziwie wyświęcona lub przyjąć profesję zakonną. Spowiednik oraz kierownik duchowy musi się jednak upewnić, że taka osoba jest zdolna do wierności podjętym ślubom czystości lub celibatowi i że nie kieruje się błędną motywacją wstępując do seminarium duchownego czy nowicjatu. Nie może być tak, że ktoś próbuje uciec od świata i schronić się w środowisku, które może tylko spotęgować jego chorobę. Należy oczywiście zawczasu podejmować próbę leczenia. Unikałbym jednak ujawniania problemu przełożonym zewnętrznym chyba że zachodzi realna obawa, że zostanie wyświęcona lub konsekrowana niegodziwa osoba. Istnieje poważne niebezpieczeństwo, że zachwieje to dalszym formowaniem, a może przyczynić się do świętokradczych spowiedzi. W ogóle sprawy moralne o ile są tajne należy pozostawić w obrębie tak zwanego forum internum. Alumni i profesi czasowi muszą mieć świadomość, że aby godziwie przyjąć święcenia lub profesję zakonną muszą mieć szczerą relację ze spowiednikiem i kierownikiem duchowym oraz posiadać ich aprobatę wobec podejmowania kolejnych kroków na drodze powołania. Dokonana przez kandydata lub kandydatkę przerwa w formacji z powodów osobistych w żadnym razie nie może być przez przełożonych zewnętrznych źle traktowana jeśli ma być zagwarantowana pełna swoboda korzystania z kierownictwa duchowego. Niestety dochodzą mnie słuchy, że zdarzają się przełożeni, którzy osoby przerywające formację aby przemyśleć czy przerobić pewne sprawy traktują jak cenzurowanych, gdy tymczasem właśnie tacy kandydaci do służby Bożej wydają się najbardziej dojrzale podchodzić do powołania, które rozeznają lub realizują. Uwagi na temat forum internum oraz kierownictwa duchowego proszę potraktować ogólnie i jako dodatek do omawianego zagadnienia, w dużej mierze dotykają one bowiem heteroseksualnych kandydatów i kandydatek i rzadko kiedy dotyczą stricte kwestii czystości, aczkolwiek problem ujawnia się szczególnie wyraźnie właśnie w temacie, który dziś omawiam.

Zło jakie może wyrządzić potencjalny ksiądz homoseksualista jest dwojakiego rodzaju. Po pierwsze jego skłonność zwiększa ryzyko wystąpienia zachowań pedofilnych, co potwierdziły badania. Po drugie istnieje duże niebezpieczeństwo wywołania zgorszenia i paradoksalnie nie chodzi mi o pierwszy przypadek, ponieważ on nie psuje tak bardzo morale wiernych jak sympatyczny ksiądz, który jest laksystą. Więcej na temat zgorszenia i uzasadnienie tej tezy znajdą czytelnicy w osobnym wpisie na temat zgorszenia - zlekceważonego grzechu. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że kapłan który sam doświadcza grzechu i nie potrafi z niego wyjść zracjonalizuje swoją słabość i będzie także według własnej błędnej oceny źle prowadził inne dusze choćby w pouczeniach dawanych przy okazji sakramentu pokuty.

Wielu grzeszników uważa homoseksualizm za grzech prywatny. Tymczasem po pierwsze nie istnieje grzech prywatny - każde bowiem zło uszczupla duchowy skarbiec Kościoła, a po wtóre zwłaszcza grzech obyczajowy, a takim jest czyn homoseksualny oddziałuje choćby na tą osobę, z którą dokonuje się sodomii. Zło homoseksualizmu ujawnia się głównie w jego skutkach społecznych. Kolejni dewianci uwodzą często heteroseksualne osoby sprowadzając je na drogę grzechu. To powoduje, że coraz mniej zawieranych jest małżeństw i następuje naturalna depopulacja. Sprzeciwia się to pierwszemu przykazaniu jakie Pan Bóg dał ludziom po wygnaniu z raju: "Bądźcie płodni i mnóżcie się" Rdz 1,28. Jest to więc prawdziwie grzech przeciw naturze. Niezależnie jednak od przesłanek medycznych, społecznych czy psychologicznych istotne jest samo posłuszeństwo Słowu Bożemu. Działajmy zatem mądrze przeciw rozprzestrzenianiu się homoseksualizmu - z jednej strony bądźmy miłosierni (we właściwym tego słowa znaczeniu) dla samych dewiantów, którzy sporo cierpią, ale nie dozwalajmy by rościli sobie oni prawa których nie mają. Kategorycznie należy sprzeciwiać się wszelkim próbom zrównania ich związków z małżeństwem oraz różnorakim formom deprawacji seksualnej młodzieży. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk




środa, 20 września 2017

"Ty masz Boga Starego Testamentu!"

Laudetur Iesus Christus!

Tym wpisem poniekąd w pewnej grupie moich czytelników ujawniam moją tożsamość  - i tak wiem że domyślacie się kim jestem. Piszę o tak zwanych braciach kursowych, którzy często stawiali mi ten zarzut. Dziś pragnę publicznie nań odpowiedzieć. Mniemam iż prawowierni czytelnicy w różnych wariantach mogli się z tym atakiem zetknąć, lub spotkają się z nim w przyszłości. Podanie obrony dla tego argumentu przyda się bardzo seminarzystom, bowiem z różnych stron słyszę, że nie tylko w moim seminarium stosowano tą sztuczkę.

Najpierw może od strony formalnej - zarzut przytoczony jednym zdaniem w tytule posta to typowy przykład argumentum ad hominem, czyli niemerytorycznego dowodzenia mającego na celu zbić z tropu adwersarza. Natura tego typu argumentacji opiera się na skierowaniu do dysputanta stwierdzenia odwołującego się do jego własnych odczuć, opinii czy poglądów luźno związanych z przedmiotem rozmowy. Ponieważ materia takiego ataku jest nieweryfikowalna, zarzut taki staje się właściwie niemożliwy do racjonalnego odparowania. Z metodologicznego punktu widzenia nie jest to argument teologiczny, bo to co jest nieweryfikowalne (niefalsyfikowalne) nie jest naukowe. Nie należy więc próbować na tego typu zaczepki odpowiadać jak na zwykły argument. Wystarczy sprowadzić rozmówcę  do istoty rzeczy i wskazać, że argument jest niemerytoryczny. Czytelników zainteresowanych zagadnieniami dotyczącymi prowadzenia sporów odsyłam do studium erystyki. Z pewnością skorzystają na tym szczególnie Ci, których szczególnym powołaniem jest obrona wiary za pomocą słowa. Wielu jałowych dyskusji można uniknąć, jeśli ma się wiedzę w tym zakresie. Oczywiście można zastosować metody okrężne i one w tym konkretnym przypadku okażą się skuteczne, jednak nie są owocne dla każdego argumentum ad hominem. Pamiętajcie że umiejętność odpowiedniego prowadzenia dyskusji to także oszczędność czasu, który mamy ograniczony, więc winniśmy go szanować.

Teraz spróbuję na ten argument odpowiedzieć w sposób merytoryczny. Sądzę, że wielu czytelników ma w tym względzie katolicką intuicję. Wystarczy odwołać się do tez z traktatu o Bogu jedynym. Piękne teksty o niezmienności istoty Boga zawarł w swych "Wyznaniach" św. Augusty z Hippony, np.: "Nie było więc takiego czasu, w którym byłbyś bezczynny. Bo i sam czas Ty stworzyłeś." Prawdę o niezmienności Boga potwierdza także św. Tomasz z Akwinu w swojej Sumie Teologicznej, a także wszystkich katolickie podręczniki dogmatyki. Niezmienność Boga to dogmat z nauczania Pisma Świętego (por. Ps 102,28 czy Hbr 6:17-18), który nie został formalnie przez sobór ogłoszony, aczkolwiek, same wyznania wiary zawierają tezy, które są sprzeczne z poglądem o zmienności Boga. Stwierdzenie: "Zrodzony, a nie stworzony" wskazuje na odwieczność a zatem nie podleganie czasowości, która to czasowość jest podstawową miarą zmienności. Zmienność można stwierdzić jedynie odnosząc się do kryterium czasu stwierdzając, że zaszła w jakimś bycie różnica w stosunku do tego co było wcześniej. Ponieważ Bóg jest względem czasu transcendentny ergo jest niezmienny.

Jednak i na taką argumentację moderniści znajdą obronę. Z tego samego Pisma Świętego wynajdą około mnóstwa różnych cytatów wskazujących, że jednak Bóg zmienny jest. W końcu zdarzało się, że Pan Bóg "zmieniał swoje decyzje" choćby w historii składania przez Abrahama ofiary ze swojego syna, czy karania Niniwy. Czytając Biblię po protestancku i stosując niekatolickie metody hermeneutyczne można rzeczywiście dojść do wniosku, że Słowo Boże jest niekonsekwentne. Trzeba jednak ująć księgę Objawienia integralnie, czyli w sposób kanoniczny, a to oznacza trud przebadania możliwie wszystkich tekstów odnoszących się do badanego zagadnienia z ujęciem właściwych marginesów, czyli kontekstu. Przy takiej lekturze odkrywamy iż autor ludzki Pisma Świętego dla ujęcia niewysłowionych prawd o Bogu dokonał redukcji koniecznej dla nas byśmy cokolwiek z istoty Boga mogli pojąć. Kiedy więc Pismo Święte mówi o tym że Bóg jest miłością opisuje to w sposób najbardziej bliski doświadczeniu człowieka. Każdy ortodoksyjny teolog ma świadomość, że tego typu wypowiedzi nie należy brać wprost i że są one w pewnym stopniu zniekształcone naszymi możliwościami poznawczymi. Kiedy więc porównuje się miłość Boga do człowieka jak miłość matki do dziecka to nie znaczy, że Pan Bóg jest kobietą i nie uprawnia do tego by redukować Jego sposób kochania do tego jak czynią to ludzie. Trzeba więc w lekturze Pisma Świętego nauczyć się oddzielać warstwę środków stylistycznych użytych dla przybliżenia określonych prawd, od samej istoty rzeczy, czyli Prawdy, która chce się przez to objawić. Antropomorfizacje Boga zawarte w Biblii nie uprawniają więc do postawienia tezy, że Bóg jest immanentny, że podlega czasowości, czy ma zmienny humor... Od strony ludzkiej patrząc Bóg jest ten sam kiedy zsyła fale potopu i ten sam kiedy posyła  swojego Syna, aby nas zbawił. To człowiek i jego zmienność sprawiają, że Bóg objawia się nam raz jako czuły Ojciec, innym razem jako surowy Mściciel. Również pozorna zmiana nastawienia Pana Boga względem rodzaju ludzkiego w historii zbawienia nie wynika stąd, że Bóg jest zmienny, ponieważ już przy wygnaniu z raju obiecuje ludziom zbawienie (tzw protoewangelia). W rzeczywistości zmianie podlega ludzka mentalność, a metody na podźwignięcie rodzaju ludzkiego tylko utwierdzają w przekonaniu, że Pan Bóg żadnym zmianom nie podlega. 

Niestety właściwie od początku XX wieku nie brakuje "katolickich" teologów podważających tą prawdę naszej wiary. Ich metody dowodzenia to typowy przykład teologii oddolnej. Obalenie tej prawdy wiary obraca w perzynę całą wiarę katolicką. Bóg zmienny, nie jest bowiem ani wiekuisty, ani wszechwiedzący, ani wszechpotężny. Taki Bóg nie może też być czystym istnieniem jak powiedzą scholastycy, czy miłością, jak powie św. Jan apostoł... . Taki "Bóg" to bożek pychy pseudo-teologów, którzy własne ego postawili ponad misję którą mieli do spełniania. Nawet od strony ludzkiej oparcie się na takim bożku jest niepewne - w końcu jaką mam pewność, że bożek zmienności nie będzie kaprysił przy sądzie i nie zmieni praw które ustanowił? Walczmy przeto ze wszelkimi błędami modernistów. Zmienność Boga to teza pojawiająca się jak hydra w różnych odmianach alotropowych - raz jako ewolucja prawdy, kiedy indziej jako Bóg który jednych chce zbawić, a innych potępić... . Znamy przecież te błędy... . Bierzmowany katolik czystą wiarę katolicką nie tylko wyznaje, ale także jej broni. Niech Pan Bóg, który jest, który był i który przychodzi wspomaga nas w tej walce, w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

niedziela, 17 września 2017

Mass media w służbie wiary oraz integryzm katolicki w sieci

Laudetur Iesus Christus!

Długo wzbraniałem się przed rozpoczęciem działalności w świecie wirtualnym, jednak zachęcony przez wielu ludzi i mam nadzieję prawdziwe natchnienie Ducha Świętego zaczynam wchodzić w tą rzeczywistość coraz bardziej. Pierwszym tego wyrazem jest założony przeze mnie blog. Z czasem jednak zacząłem zauważać, że nieocenioną funkcję pełnia także portale społecznościowe w tym najbardziej popularny Facebook. W związku z tym założyłem na Facebook'u stronę Wyklętego kleryka, którą polecam moim czytelnikom polubić i obserwować, gdyż będę tam wrzucał różne ciekawe rzeczy znalezione w odmętach sieci jak również informacje o najnowszych wpisach. Właściwa moja działalność pozostanie jednak póki co na tym blogu.

Dlaczego mass media i nasza obecność w nich jest tak ważna? Internet jest wielkim śmietnikiem, jednak ludzie coraz częściej wszelkiej wiedzy, a także możliwości formacji szuka właśnie w tym miejscu. Otwiera się coraz bardziej nowy areopag, w który wierzący i bierzmowany katolik nie tylko może, ale i ma obowiązek wejść. Rzeczywistość wirtualna - jak zwykliśmy ją nazwać - zaczyna być coraz bardziej realna i coraz częściej oddziałuje na otaczającą nas rzeczywistość. Zatem zachęcam wszystkich, aby swoje profile na portalach społecznościowych poświęcili na rozkrzewianie wiary. Spójrzmy ile w sieci jest treści obrazoburczych, ateistycznych, lewackich... . I my jesteśmy częścią społeczeństwa, mamy więc prawo i obowiązek rozszerzać wszędzie gdzie jesteśmy naszą wiarę katolicką. 

Wielu wiernych katolików postulat ewangelizowania w sieci podjęło. Trzeba zwrócić uwagę na to iż moderniści także mają swoje witryny i sieją fałsz w ludzkie serca rozpowszechniając już to heretyckie teksty lub też nauczania. Takim herezjom znalezionym w sieci trzeba stawić czoła i słusznie czynią to różnej maści integryści. Również ten blog poprzez wskazywanie powszechnie panujących błędów do tego się przyczynia. Należy zatem wszelkie demaskatorskie informacje na swoich profilach rozpowszechniać i nie zniechęcać się tym że ktoś już to wrzucił - stosujmy zasadę, że lepiej powielić czyjś post niż ryzykować by ktoś z naszych znajomych, przez nasze zaniedbanie na prawdę nie natrafił.

Z przykrością zauważam, że integryści w Internecie nie potrafią współpracować. Jakiś duch niezgody między nas wchodzi i psuje fasadę katolickiej ortodoksji którą stanowimy. Owszem zdaję sobie sprawę, że wiele nas różni. Część integrystów uznaje papieża Franciszka, część nie; niektórzy chodzą tylko na klasyczną Mszę rzymską, niektórzy uczęszczają także na NOM. Trzeba jednak stwierdzić iż chociaż te różnice są istotne, czego najlepszym dowodem są nasze dyskusje, to jednak nie są one najważniejsze. Unikajmy zatem przynajmniej  w dyskusjach publicznych rzucania na siebie nawzajem anatem, które do niczego nie dążą. Sam w spisie polecanych blogów mam takie, z którymi nie do końca się ideologicznie zgadzam, ale wolę, by ktoś czytał blog ultrakatolicki niż np Deon, czy Tygodnik Powszechny... . I jasne jest, że każdy z nas chciałby, aby Kościół z impasu modernistycznego wyszedł sposobem jego sercu najbliższym, jednak póki co najważniejsze jest podnoszenie w ogóle pojęcia modernizmu i jego szkodliwości, tak by ogół katolików zwiedzionych przez fałszywych pasterzy nawrócił się, a potem można z pomocą łaski Bożej uściślić plan ostatecznego wyjścia z tego kryzysu który nieszczęśliwie dotknął nasze czasy.

Żywię więc nadzieję, że tym krótkim protreptykiem zachęciłem czytelników do osobistego zaangażowania w misję Kościoła, w demaskowanie błędów i w rozszerzanie prawdy jedynej, prawdy katolickiej. Niechaj Najświętsza Ofiara i umiłowanie Matki naszej - Kościoła katolickiego bardziej nas jednoczy niż dzieli. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk


piątek, 8 września 2017

Tytulatura kościelna i problem godności honorowych

Laudetur Iesus Christus!

O pokusach duchowieństwach mówi się często w następującej triadzie: kobiety, monety, fiolety. Następstwo tychże nie jest przypadkowe. Młody kapłan będący jeszcze w pełni sił fizycznych, nierzadko atrakcyjny łatwo może ulec uwiedzeniu przez kobietę. Gdy czas bycia przystojnym przemija nadchodzi pragnienie usytuowania materialnego, w końcu na starość potrzeba bycia uznanym. Owe fiolety to właśnie pogoń za tytułami, głównie honorowymi, bo na rzeczywiste starość już zwykle nie pozwala. Zatem ktoś kto bardzo chciał zostać biskupem ucieszy się z każdego fioletowego dodatku do sutanny i tak pełno mamy różnej maści radców duchownych, kanoników takich czy owakich oraz prałatów różnych stopni i w końcu tak zwanych infułatów, chociaż ci ostatni przestali właściwie istnieć niedługo po Vaticanum II. Co ciekawe triada pokus nie zawsze występuje w tej kolejności, chociaż zwykle tak jest. Niestety obserwuję i młodych karierowiczów. Jeden z naszych wykładowców został prałatem w dość młodym wieku - wielu kleryków żartowało że powodem było doprowadzenie naszej seminaryjnej drużyny piłkarskiej do mistrzostwa. W rzeczywistości wyniki naukowe ma mierne, dydaktykiem jest słabym, ale za to przynosi diecezji duże dochody właśnie dzięki sportowi. I tutaj zasadza się rzeczywistość nadawania tytułów honorowych w Polsce. Bardzo często są one po prostu kupowane - kanonikiem, prałatem czy infułatem zostaje się ze względu na to że wyremontuje się zabytkowy kościół czy klasztor, wzniesie się jakąś intratną placówkę lub założy dochodowe dzieło. A w pierwotnych założeniach tytuły honorowe miały być zarezerwowane dla szczególnie zasłużonych kapłanów. Są diecezje w których tytulatura osiąga szczyty hipokryzji. Rzadko wytykam palcem, ale w tym momencie nie sposób nie wskazać diecezji świdnickiej - aż 2/3 kleru jest obdarzona jakimś fioletem do sutanny. Dochodzi do tego, że brak takiego elementu przy ponad 10-letniej posłudze w tej diecezji uchodzi za rodzaj napiętnowania. Należy wreszcie skończyć z tym wyróżnianiem na podstawie zasług czysto fiskalnych. Wobec tego popieram decyzję Franciszka o pozostawieniu tylko jednego stopnia prałackiego dostępnego dla zasłużonych kapłanów po 60-roku życia. Niestety przekora duchowieństwa radzi sobie i w takiej sytuacji - zawsze pozostają tytuły radcy duchownego, kapituły kanoników itp. Biskupi zresztą potrafią tworzyć własny system wyróżnień. 

Problem fioletowej pokusy zaczyna się już w seminarium. Dysproporcja pomiędzy traktowaniem alumna na jego parafii, a w seminarium często jest tak duża że prowadzi to do poważnego uszczerbku na jego duchowości, a czasem i psychice. Na parafiach klerycy całowani są czasem dosłownie po rękach, a w seminarium traktowani jak podludzie. Jak wobec tego ma nie dochodzić do wypaczeń? Wielu seminarzystów okres formacji próbuję więc przetrwać łudząc się niedoszłym prestiżem. Tymczasem po święceniach zderzenie z rzeczywistością bywa bolesne. Lud wierny często bywa niewdzięczny, a pojawiające się głosy krytyki, nierzadko bardziej krytykanckie niż konstruktywne są cierniami na duszpasterskiej drodze kapłana. Przy tych doświadczeniach młody kapłan często albo rzuca sutanną, albo staje się gburem, albo otacza szańcem swoich wyznawców tworząc swoiste getto. 

Wystarczy zastanowić się jak zwracamy się do owych kandydatów do kapłaństwa. Tytuł "czcigodny kleryk" jest farsą. Po pierwsze godny czci jest tylko Bóg, a jeśli już używamy tego zwrotu to róbmy to we właściwym odniesieniu, a więc do prałatów, biskupów i kardynałów. Nawet zwykłemu księdzu tytuł ten nie przystoi. Mamy w naszym polskim języku piękne słowo wielebny, jeśli już koniecznie coś chcemy do owego kleryka czy kapłana dodawać. Nie nazywajmy też seminarzysty księdzem i to nawet jeśli jest diakonem. Zwrot: "proszę kleryka", czy "proszę diakona" jest także grzecznościowy, w ostateczności można użyć: "wielebny kleryku" lub "wielebny diakonie" chociaż i to zatrąca sztuczną pompatycznością. Innym problem jest stosowanie już w seminarium przedrostka do nazwiska. Podpisują się więc ci nasi seminarzyści al. czyli alumn albo kl. czyli kleryk - z tym należy walczyć. W przyszłości będzie ks. kapelan jego Świątobliwości dr hab XYZ prof. KUL - a spróbuj pominąć cokolwiek z tego sznura pychy! W ten sposób wychowujemy próżnych kapłanów - zwracajmy więc na to uwagę mając kontakt już z alumnami. 

Z drugiej strony wierni często nie wiedzą jak się właściwie odezwać zwłaszcza w odniesieniu do wyższej hierarchii. O ile w mniej formalnych sytuacjach sformułowanie: "księże proboszczu" może jeszcze ujść, o tyle w odniesieniu do biskupa czy kardynała jest już nieodpowiednie. W najlepszym tonie jest więc: "proszę księdza proboszcza" oraz stosowanie 3 osoby liczby pojedynczej np.: "Czy mógłby ksiądz proboszcz..." itd. Jeśli chodzi o prałatów, opatów, biskupów i kardynałów to jeśli zwracamy się w piśmie oficjalnym  lub mówimy do nich gdy są ubrani w strój chórowy (sutanna z pasem, komża lub rokieta, mucet) zawsze wystarczy "Czcigodny księże prałacie/biskupie/kardynale". Dodatkowo uroczysty sposób zwracania się w przypadku opatów, biskupów i kardynałów obowiązuje gdy odziani są w szaty pontyfikalne, a więc mitrę i pastorał. W odniesieniu do biskupa zamiast sformułowania: "Czcigodny księże biskupie" można użyć bardziej pasującego "Wasza ekscelencjo", natomiast w odniesieniu do kardynała "Wasza eminencjo" - wtedy tytuł "czcigodny" nie jest już konieczny, a nawet jest zbędny. "Jego ekscelencja" lub "Jego eminencja" jest też lepszym utytułowaniem niż "Czcigodny biskup" lub "Czcigodny kardynał" w przypadku wszelkich form pisanych. Pewnym problemem może być tytułowanie księży rektorów. Uroczysta forma: "Wasza magnificencjo" zastosować można tylko wtedy kiedy mówimy do rektora seminarium bądź uczelni katolickiej. W przypadku rektora jakiejś świątyni takie utytułowani narazi nas na śmieszność. Trzeba pamiętać, że ks. rektor nie zawsze oznacza rektora seminarium. Ten akapit napisałem głównie z myślą o słabo zorientowanych w temacie. Nie roszczę sobie miana znawcy kościelnego savoir-vivre - to tylko taka podstawówka. Zainteresowanych odsyłam do bogatej literatury, ale jednocześnie ostrzegam, bo w wielu popularnych podręcznikach można się natknąć na błędy związane z nieznajomością kościelnego środowiska. 

Problem tytułowania duchowieństwa może wydawać się błahy, jednak po gruntownym przemyśleniu tematu dochodzę do wniosku, że chyba nigdzie w rzeczywistości kościelnej aż tak wyraźnie nie zderza się przesyt z niedomiarem. Z jednej strony bardzo pompatyczne i wyszukane tytuły ubogacające długą liturgię uścisków i utrzymujące pysznych w swojej wadzie, z drugiej strony rzesze świeckich nie potrafiących poradzić sobie w elementarnych kontaktach z klerem. Mam nadzieję że ten wpis pysznym da asumpt do przemyśleń, a nieumiejętnych choć trochę poduczy. 

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk