środa, 26 grudnia 2018

Bydlęta klękają, a człowiek?

Laudetur Iesus Christus!

Tego posta planowałem już dość dawno. Przeżywając święta Narodzenia Pańskiego przyszła na mnie refleksja związana z polską kolędą "Dzisiaj w Betlejem". Oto mamy stajenkę/grotę i sytuację gdzie Najświętsza Maryja Panna pod opieką św. Józefa chroni się w spartańskich warunkach aby urodzić dziecko - Syna Bożego. Być może to tylko tradycja, a być może rzeczywiście tak było. Gdy narodził się Chrystus Pan Zbawiciel uklęknęły przed Nim nawet bezrozumne zwierzęta instynktownie czując, że mają do czynienia ze swoim Stworzycielem. 

Nawet jeśli scena przedstawiona w kolędzie jest tylko mitem, to prawdą są już sytuację w której różni ludzie spotykając się z Panem Bogiem dokonują proskinezy, czyli upadają powodowani zetknięciem z majestatem Najwyższego. Takich sytuacji w Piśmie Świętym opisanych jest kilka. Tak padł na przykład Mojżesz podczas spotkania z Panem Bogiem w krzewie gorejącym, prorok Eliasz, czy w Nowym Testamencie żołnierze którym Pan Jezus objawił swoje imię. 

Liturgia łacińska zna trzy podstawowe postawy liturgiczne: siedzenie, stanie i klęczenie. To właśnie z klęczeniem dzisiaj jest największy problem. Różnej maści moderniści próbują udowadniać, że klęczenie wzięło swój początek ze średniowiecza. Wystarczy pomyśleć, że oddanie pokłonu przez dotknięcie czołem ziemi, tak chętnie praktykowane przez bardzo starożytne liturgie wschodnie, prostracja czyli postawa dotknięcie całym ciałem ziemi w geście uniżenia, nawet pokłony które biją ociemniali w błędach islamizmu muzułmanie - to wszystko wymaga przyjęcia choćby przez chwilę postawy klęczącej. I nie przeczę, że być może klękanie pojawiło się dopiero w średniowieczu, a fragmenty w Piśmie Świętym tłumaczone jako klękanie, czy przyklękanie są źle przełożone, bo powinien być pokłon. Skoro to wszystko nawet byłoby prawdą, to dlaczego  modernistyczni teolodzy, technicy liturgizmu posoborowego w miejsce klękania nie zaproponowali pokłonu z dotknięciem czołem ziemi lub prostracji? Jedyne co wprowadzili to zwykłą tak zwaną kiwkę czyli delikatny skłon ramion i głowy. Czyż ten gest używany przecież tak samo do pozdrowienia bliźniego na ulicy nie jest zbyt mały dla okazania szacunku Najwyższemu?

Klękanie jest wyrazem uniżenia przed Panem Bogiem. Ktoś może powiedzieć, że to tylko zbędna zewnętrzna oznaka. Wiemy jednak, że gdy ciało zmuszamy do wysiłku to ułatwia to duszy przybranie właściwej postawy. Człowiek jest jednością ciała i ducha. Wyraża to dobitnie wiele praktyk religijnych. Praktycznie cała liturgia otacza się wieńcem różnych materialnych symboli lub czynności, które mają ułatwić kontakt człowieka z Panem Bogiem. To samo dzieje się w przypadku innych praktyk, na przykład postu. Eliminując te zewnętrzne oznaki bez uzasadnionego powodu stajemy się ludźmi niepraktykującymi.

Zatem klękanie jest wyrazem wiary i jednocześnie na tą wiarę wpływa zgodnie z zasadą lex orandi lex credendi. Powinniśmy o ile nie ma przeszkód zdrowotnych przyklękać zawsze przed Najświętszym Sakramentem oraz przy wejściu i wyjściu ze świątyni jeśli jest tabernakulum z Panem Jezusem. Przyklękamy na prawe kolano. Na lewe kolano klęka się podczas składania homagium. Oczywiście jak ktoś jest lewonożny i nie umie inaczej to nie jest grzech - lepiej klękać tak jak się umie. Przyklęknięcie to dotknięcie kolanem ziemi, nie przyklęka się na dwa kolana, jak to niektórzy nazbyt pobożnie chcą czynić, ale taka praktyka powodowana pobożnością też zła nie jest. Klęczy się zawsze gdy jest wystawiony Najświętszy Sakrament. Dobrą praktyką jest klęczenie podczas modlitwy prywatnej. Należy uczulać dzieci, aby przy okazji klęczenia nie siedziały. Niestety zwłaszcza stare ławki kościelne wyprofilowane są tak, że wymuszają pozycję klęczącego siedzenia. Oparcie się o ławkę nie jest oczywiście wielkim uchybieniem, ale jeśli mamy możliwość klęczeć prosto to starajmy się choć przez jakiś czas taką postawę przyjąć. Pamiętajmy że nienabożnie przyklękając tudzież klęcząc powielamy obrazę jaką musiał znosić Pan Jezus ze strony rzymskiego żołdactwa... .

Osobną rzeczą jest przyjmowanie Ciała Pańskiego w postawie klęczącej. Nowe przepisy chociaż tego nie nakazują, to jednak wyraźnie uczą iż jest to podstawowa forma. Kto chce postępować wg Tradycji Kościoła niech tą postawę zastosuje tu jako nakaz, z którego zwalnia tylko choroba, niedołężność lub kalectwo. Przykra jest praktyka tworzenia kolejek komunijnych - bo też trudno to nazwać procesją.  Nie dość że jest to niepraktyczne i wydłuża obrzęd Komunii Świętej wiernych to działa w poprzek zasadzie lex orandi lex credendi. Niedopuszczalna jest sytuacja w której kapłan wymusza powstanie z kolan! Należy wtedy tym bardziej domagać się swoich praw, a w rzeczywistości prawa i obowiązku całego Kościoła do oddania właściwej czci Panu Bogu - wyrażenia wiary w substancjalną obecność Pana Jezusa w chlebie eucharystycznym. W razie potrzeby należy się skarżyć. Z założenia nie ma tu żadnej pychy. 

Niewątpliwie bardzo niepokojące są sytuacje w których ruguje się postawę klęczącą. Niestety wynika to zwykle ze złej teologii i antropologii. Nieprawidłowo aplikowana nauka o wcieleniu, traktowanie Pana Boga w charakterze partnera, brata, przyjaciela jest wielkim błędem. Oczywiście należy pamiętać że Pan Bóg człowiekiem się stał jednak nie po to by się z człowiekiem pojednać, czyli by upaść do jego poziomu ale po to by człowieka przywrócić na właściwe miejsce. Niestety w całej refleksji na tajemnicą wcielenia zapomina się o tym, że człowiek po to przywrócenie do stanu pierwotnego musi wyciągnąć rękę, musi chcieć przyjąć ofiarowaną przez Pana Boga pomoc. Nie stanie się to jeśli nie pochyli się nad Dzieciątkiem Jezus, jeśli upadnie pod własnym krzyżem, jeśli nie dotknie całym swoim jestestwem krzyża Pana naszego Jezusa Chrystusa.

Z okazji świąt Bożego narodzenia życzę wszystkim czytelnikom mądrości przynajmniej tak wielkiej jak instynkt zwierząt z betlejemskiej stajenki. Nie bójmy się wytartych na kolanach spodni, pobrudzenia itp rzeczy. Nie bójmy się oskarżeń o faryzeizm, krzywego spojrzenia proboszcza. Oddajmy publicznie Panu Bogu chwałę odważnie i śmiało klękając. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

środa, 19 grudnia 2018

Barwy w liturgii - co raz bardziej nieczytelny znak

Laudetur Iesus Christus!

Kilka dni temu wielu z nas miało okazję uczestniczyć w liturgii sprawowanej w szatach koloru różowego. Być może w wielu parafiach takiej barwy szat nie ma. Warto podjąć refleksję dlaczego tak się dzieje, jakie są nadużycia związane z barwami w liturgii oraz przypomnieć sobie po co Kościół Święty odziewa liturgię w różne kolory.

Przede wszystkim sama liturgia, czyli publiczna służba Boża zgodnie z naturą człowieka przyjmuje charakter znaku. Spodobało się Panu Bogu zejść na ziemię w osobie Boga-człowieka - Jezusa Chrystusa, tak aby jak najbardziej móc się do upadłej ludzkości zbliżyć. Wiemy dobrze, że Chrystus Pan przygotowując Kościół Święty ustanowił skuteczne znaki łaski zwane sakramentami, a te sprawowane są przez liturgię Kościoła w sposób określony w Objawieniu Bożym, to jest w Piśmie Świętym i Tradycji.  Zatem liturgia ma pochodzenie Boskie - po pierwsze dlatego, że jej podstawowy zrąb czyli znaki sakramentalne a także wiele sakramentaliów zostało ustanowionych przez samego Chrystusa Pana, po wtóre dlatego że w Kościele działa Duch Święty który prowadzi świętych pasterzy i daje im konieczne natchnienie aby urządzali służbę Bożą w taki sposób żeby podobała się Panu Bogu. 

Skoro liturgia ma postać znaku widzialnego to oddziałuje na wiele zmysłów, z których u człowieka najlepiej wykształcony jest zmysł wzroku. Z tego to powodu liczne treści przekazane są w liturgii w sposób niewerbalny. Jednym ze sposobów docierania do wiernych jest własnie barwa w liturgii. Jest to element liturgiczny który z pewnością bardziej służy człowiekowi niż chwale Bożej, jednak nadużycia w zakresie barw liturgicznych mogą wydatnie przyczynić się do tego że liturgia będzie mniej czytelna lub nawet że wiara katolicka zostanie ośmieszona. 

Należy pamiętać że w łonie katolicyzmu jest wiele obrządków, które dysponują własną tradycją liturgiczną, często bardzo odmienną od łacińskiej. Należy owe obrządki, często o bardzo czcigodnej historii uszanować. Jako wyklęty kleryk czuję się spadkobiercą rytów łacińskich i ową rzymską liturgię w aspekcie kolorów pragnę scharakteryzować. Wpis nie odnosi się do zwyczajów zakonnych oraz rytów wywodzących się od rzymskiego.

W liturgii rzymskiej występują te i tylko te kolory liturgiczne:
a) biały (oznaczający radość, czystość duszy, jest także kolorem maryjnym, w sytuacji braku szat koloru dnia zastępuje inne kolory)
b) czerwony (oznacza Ducha Świętego oraz męczeństwo)
c) zielony  (oznacza czas zwykły i wynikającą z Ewangelii nadzieję zbawienia)
d) fioletowy (oznacza pokutę oraz oczekiwanie)
e) różowy (oznacza radość pośród pokuty)
f) czarny (oznacza żałobę)

Niestety w różnych opracowania funkcjonują wersje alternatywne. Często spuszcza się zupełną zasłonę milczenia na szaty koloru czarnego za to wymienia się kolory złoty, srebrny oraz niebieski. Należy pamiętać, że barwa czarna nie została wyeliminowana z liturgii po wprowadzeniu NOM-u, a jedynie uznana za fakultatywną i możliwą do zastąpienia przez fiolet. Oczywiście jak wyżej pokazałem obie barwy mają zupełnie różną konotację, bo i co ma wspólnego pokuta oraz oczekiwanie z żałobą? Otóż dokładnie to samo co wymowa inny kolorów. Wiadomo bowiem że każdy z nas musi umrzeć, a pokuta i ciągła gotowość (życie w stanie łaski uświęcającej) to podstawowe środki umożliwiające osiągnięcie zbawienia. Czemuż by więc barwy zielonej nie zastępować fioletem? Nie wiem - logika postępaków jest niezgłębiona... . Wreszcie kolor złoty czy srebrny. Przyjęło się w NOM-ie produkować szaty "świąteczne" - tak jakby zalecenie Kościoła w zakresie barw nie było jasne. Bogatsze zdobienie szaty używanej podczas większych świąt nie jest niczym złym, ale powrót do problemów baroku, kiedy czasem fioletowy ornat trudno było odróżnić od białego z powodu ilości złoconych nitek na pewno nie jest dobrym rozwiązaniem. Zwłaszcza liturgia rzymska, żołnierska powinna charakteryzować się pewną surowością i prostotą. Tymczasem wymyślność kreatorów mody liturgicznej nie tylko nie przysparza splendoru nowoczesnej liturgii, ale także sprowadza ją na depresję prostactwa i zwykłej tandety. 

Sporym problemem zwłaszcza dziś jest tworzenie zupełnie nowych rozwiązań. Wprowadza się niebieskie ornaty jawnie wypowiadając posłuszeństwo przepisom liturgicznym. Podobno jest jakiś indult, jednak nikt nie potrafi go pokazać... . Najszlachetniejszym kolorem maryjnym jest biel wyrażająca prawdę o niepokalanym poczęciu Najświętszej Maryi Panny. Oczywiście nie ma nic złego w dodaniu niebieskiego pasa, czy elementu. Ale jest znacząca różnica w kolorze dodatków, a podstawową substancją kolorystyczną. Do tego dochodzi zwykłe wygodnictwo wielebnych celebransów tudzież szukanie oszczędności, bo nie wiem jak właściwie zdiagnozować praktykę szycia dwukolorowych stuł... . Tak zdaję sobie sprawę, że sięga to uż VOM-u i że ułatwia celebrację choćby chrztu w czcigodniejszej formie rytu rzymskiego, jednak czytelność takiej szaty stoi pod wielkim znakiem zapytania. Jest zwłaszcza dziś istotny problem z jednoznacznością kolorystyczną szat. Szczególnie dotyczy to barwy białej, czerwonej, różowej i fioletowej. Być może przeszkodą we właściwym rozeznaniu kwestii jest mój daltonizm, ale skargi otrzymywałem także od innych wiernych. Chyba szczególnie zagrożona jest biel. W jaki sposób czystość duszy mają wyrażać alby oraz komże w kolorze beżowym, kremowym, ecru etc? Dawniej wielką uwagę przykładano do tego aby biel była rzeczywiście biała. Nawet Piśmie Świętym są do tego liczne odniesienia. Problem bieli odnosi się także do ornatów, dalmatyk, tunik, stuł, czy manipularzy. Owe barwy złote, czy często wprost żółte przestają być znakiem a stają się bliżej nieokreślonym kolorem najczęściej widywanym przez wiernych. Szczególnie widoczne jest to przy koncelebrach gdzie albo każdy koncelebrans ma szatę o innym odcieniu lub nawet kolorze, albo przyjmuje się tragiczne rozwiązanie czyli białe płachtoornaty a na nie wywieszone stuły z kolorze dnia. Taka praktyka jest jawnym nadużyciem liturgicznym. Wreszcie czerwień, róż i fiolet - w XXI w kiedy każdy kolor ma swoje oznaczenie, może wypadałoby w końcu jednoznacznie umówić się co rozumiemy przez każdy z kolorów? Może Stolica Apostolska powinna wydać jakieś regulacje w tej sprawie i określić zakresy barwy różowej dajmy na to? Może warto uczynić to także dla innych kolorów liturgicznych. 

Niestety zauważa się zatrważające skąpienie w sprawach służby Bożej. Na pytanie dlaczego w parafii nie ma ornatu i stuły różowej odpowiedź jest prosta - po co kupować szatę do użytku dwa dni w roku? A ja się pytam po co kupować pięć kompletów świątecznych ornatów? Dlaczego nie wystarczą tylko dwa... Resztę środków można przeznaczyć na ornat i stułę koloru różowego oraz na ornat, stułę i pluwiał koloru czarnego. Budująca jest dla mnie postawa mojego środowiska tradycji, gdzie wierni zadbali o to by były komplety wszystkich szat, do tego stosowne antependia, zasłony na tabernakulum, czy welony kielichowe i obszycia w kolorze dnia, także w kolorze różowym. Nie twierdzę, że każdą parafię od razu stać na zakup całego kompletu, ale jeśli wierni składają dar w postaci szat liturgicznych, można poprosić lub zasygnalizować że brakuje takiego kompletu. Z pewnością zaofiarowują chętnie to czego akurat brakuje. 

Na koniec najbardziej krzyczące nadużycia dotyczą tworzenia szat liturgicznych, które zamiast swoją barwą nieść znak o przeżywanym okresie lub obchodzie liturgicznym przekazują treści ideologii świeckiej, często wprost przeciwnej wierze katolickiej. Nikogo chyba nie zdziwi jeśli wspomnę tutaj o westymentach kibolskich, nacjonalistych czy o ohydzie spustoszenia jaką są owe psuedotęczowe szaty liturgiczne. Bierze zgroza i nerki się trzęsą w lędźwiach gdy widzi się coś takiego! Te pseudo szaty w kolorze sodomskim, barw narodowych czy klubowych, masońskich, albo jakichkolwiek innych - pomysłowość jest przeogromna, te szaty muszą zostać zniszczone poprzez spalenie. Ciężko grzeszy kapłan który pozwala się w takie coś oblec. Wierni mają pełne prawo odmówić udziału w takiej liturgii i wyrażać swój sprzeciw głośno domagając się zdjęcia przez celebransa i posługujących tego typu szat (nie)liturgicznych, nawet jeśli trzeba przerwać akcję liturgiczną. 

Pamiętajcie drodzy kapłani i biskupi kolory szat liturgicznych powinny cechować się prostotą założoną przez przepisy kościelne. Nie wolno Wam zakładać niczego co nie mieści się w rubrykach liturgicznych. Ujawniacie tym samym swoje lekceważenie służby Bożej, dajecie jasny sygnał, że sprawujecie ją dla swojej chwały i że nie służycie Panu Bogu. Nawet gdyby trzeba było połowę szat liturgicznych w Waszej zakrystii wymienić to zróbcie to nie szczędząc na tym środków. Lepiej żyć w biedniej wyposażonej plebanii i jeździć gorszym samochodem niż narażać się Panu Bogu przez ofiarowanie Mu do kultu Bożego rzeczy tandetnych. Zostaniecie kiedyś z tego surowo rozliczeni. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że zaraz podniesie się rwetes o tym że wyklęty kleryk jest faryzeuszem... . Żaden z wielkich świętych Kościoła kanonizowanych wg przepisów sprzed reformy znoszącej klasyczny proces kanonizacyjny, żaden z tych świętych nie dopuściłby do takich nadużyć jak są dziś! 

Drodzy wierni miejcie odwagę upominać się o czytelność liturgii. Uzależniajcie swoje ofiary od jakości sprawowanej przez Waszych pasterzy liturgii. Dopóki macie wpływ głosujcie portfelem i nogami. Mała rzecz jaką są barwy liturgiczne bywa wierzchołkiem lodowej góry nadużyć liturgicznych. Nie należy tu poprzestawać ale mądrze przywracać godność Bożej służby, wszak to w niej prosimy Pana Boga o błogosławieństwo tak wieczne, jak i doczesne. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk


czwartek, 6 grudnia 2018

Banalizacja świętych

Laudetur Iesus Christus!

Kiedy, jak nie we wspomnienie św. Mikołaja, wyznawcy i biskupa upomnieć się o szacunek należny świętym. Wydawać by się mogło, że wizerunki świętych, obchody liturgiczne, dedykowane im świątynie oraz ołtarze, wreszcie samo obchodzenie się z relikwiami jest wystarczającym dowodem na to, że święci są w poszanowaniu Kościoła. Niestety w warstwie nauczania o świętych Pańskich dochodzi bardzo często do pewnych trywialnych uogólnień prowadzących niekiedy wprost do ich ośmieszania.

Powszechnym problemem jest powtarzanie legendarnych i nierzeczywistych historii na temat danego świętego. Nie cuda są tu problemem, ale dziecinne opowiadania, które z faktami nie mają nic wspólnego. Przykładowo zanim zaczniemy opowiadać o św. Franciszku i jego kazaniach do zwierząt zastanówmy się nad celowością tych przemówień. Przecież zwierzęta nie posiadają duszy rozumnej ani wolnej woli, nie mogą popełnić grzechu, nie potrafią też zrozumieć Bożej nauki. Po co zatem kierować do nich nauczanie? 

Mitologizacja świętego zwykle sprowadza się do przypisania mu określonej roli. Na przykład św. Antoniego z Padwy wzywamy gdy zgubimy jakąś rzecz, św. Barbarę obierają za patronkę górnicy, a św. Krzysztofa kierowcy. Nie ma w tym nic złego dopóki owa specjalizacja nie staje się czymś tak absurdalnym że w ogóle zanika świadomość głównego charyzmatu świętego. Czasami odnosimy wrażenie, że święci stanowią niejako panteon bożków pogańskich! W tym przypadku kłania się św. Nepomucen - dlaczego jego wizerunki stawia się tylko na mostach, a nie na przykład także naprzeciw konfesjonałów? Typowy błąd pars pro toto...

Najbardziej bolącym zjawiskiem jest komercjalizacja świętych. I żeby nie było - nie mam nic przeciwko rogalom Świętomarcińskim, czy chlebie świętej Hildegardy. Jednak to co robi się z patronem dnia dzisiejszego przechodzi ludzkie pojęcie i woła o pomstę do nieba. Nie dość że robi się zeń coś w rodzaju clowna to jeszcze agresywnie reklamuje się ową atrapą markę, która jakby nie spojrzeć wiele ma za uszami. Inną ilustracją może być postać św. Walentego... . Chyba nie trzeba podkreślać jak bardzo zniszczono obraz tego świętego. Dość powiedzieć że służy on jako reklamówka dla wielu treści o charakterze erotycznym, jeśli wręcz nie pornograficznym. Mikołajki i walentynki, jak również dzień świętego Patryka stały się dziś świętami stricte świeckimi. 

Wreszcie problemem staje się próba takiego ujęcia świętej osoby, w której cnoty i heroizm zostają zredukowane. Przybliżenie świętego jako przykładu do naśladowania dla wiernych nie może oznaczać, że z jego życia wybierze się tylko ciekawostki, to co radosne i przyjemne. Świętość i dążenie do niej to w gruncie rzeczy ciężka praca. Ukazywanie powszechnego wezwania do świętości nie oznacza uczynienie ze świętego kogoś na nasze podobieństwo, ale wezwanie wiernych do tego by naśladowali cnoty które wiodą do zbawienia. Pedagogika obniżania wymagań doprowadza w końcu do tego, że ludzie błędnie mniemają iż już są zbawieni. Nie po to Kościół ogłasza świętych, żeby rezygnować z ich przykładu życia. 

Tymczasem zarzuca się tradycjonalistom, że czczą świętych o których niewiele wiadomo, lub podania mają charakter legendy. Nigdy Kościół nie podkreślał owych fantastycznych opowieści, a jedynie powód dla którego ktoś został świętym. W dawnych czasach najwięcej było męczenników i już sam fakt oddania życia za wiarę prawdziwą był dowodem świętości. Podobnie było z wyznawcami, którzy niejednokrotnie byli męczeni, ale z jakichś powodów przeżyli tortury.  Często byli wygnańcami. Dziś pojęcie wyznawcy trochę się spłaszczyło, niektórzy wprost uznają za wyznawców wszystkich świętych nieumęczonych. Dla innych świętych zawsze podawano tytuł np.: dziewica, biskup, kapłan, zakonnica itd.

Nie ulega wątpliwości że Kościół spotyka się dzisiaj z problemem niewłaściwego przepowiadania o świętych. Traci się przy tym wiele. Okazując właściwą atencję wobec świętych zyskujemy wspaniałych orędowników. Właściwie eksponując ich naśladownictwo Ewangelii dajemy naszym wiernym asumpt do właściwego postępowania. Nie bez powodu właśnie po rewolucji modernistycznej dokonanej w czasie Vaticanum II dokonała się banalizacja kultu świętych. Przez ich wstawiennictwo módlmy się o mądrych pasterzy, kaznodziejów i katechetów, którzy przywrócą całą głębię ukrytą w życiu każdego ze świętych. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

piątek, 30 listopada 2018

Małżeństwo nie cieszy się już przychylnością prawa...

Laudetur Iesus Christus!

Wbrew obiegowym opiniom rewolucja heretycka zwana dla zmylenia przeciwniku reformacją nie zaczęła się wcale od krytyki papiestwa, symonii, nepotyzmu i czego tam jeszcze eklezjofoby nie wymyślą. Marcin Luter zaczął swój bunt od zdeprecjonowania małżeństwa. Jak wiadomo ów herezjarcha klasztor i strój zakonny traktował tylko jako kryjówkę przed niechybną karą śmierci za pojedynek ze skutkiem śmiertelnym którego był sprawcą. Wiedziony nieuporządkowaną żarliwością swych lędźwi pragnął zaspokajać swoje żądze pomimo ślubów jakie był złożył.

Doktryna o tym, że małżeństwo jest sprawą doczesną i należy pod zarząd władzy świeckiej była rewolucją jak na owe czasy. Kościół do czasu upadku państw katolickich skutecznie opierał systemom filozoficznym i heretyckim uznającym małżeństwo li tylko jako umowę cywilnoprawną dwojga ludzi wolnych płci przeciwnej. Od czasu powstawania republik, masonerii a co za tym idzie także konkordatów Kościół coraz bardziej wychodził na przeciw starym luterańskim herezjom. I do dziś istnieją tak zwane małżeństwa konkordatowe - zawierane dla wygody i bez przemyślenia, że sprowadzają kapłana katolickiego do roli urzędnika państwowego, a sakrament małżeństwa do cywilnej uroczystości w sakralnym entourage... . Bo czyż nie jest już tak w mentalności wielu naszych miernych wiernych, że organizuje się wesele, zaprasza się na wesele, a ślub - ten umawia się dopiero po wybraniu terminu i miejsca wesela?  A zatem mamy do czynienia z masową ilością cywilnych ceremonii ślubnych z asystą kościelną. Śluby te w wielu przypadkach są i tak nieważne, ponieważ nupturienci traktują przysięgę małżeńską czysto zewnętrznie.

Potem nastał czas rewolucji seksualnej i znowu ugodzono w katolicką koncepcję małżeństwa. Z jednej strony poszła moda na współżycie bez małżeństwa  oraz przyzwolenie na takie praktyki w społeczeństwie, z drugiej strony dopuszczono możliwość uznania homozwiązków jako małżeństwa. Przez kilkadziesiąt lat poglądy te przechodziły do świadomości "wyzwolonych" społeczeństw a także protestanckich sekt tak, że dzisiaj w wielu denominacjach błogosławieństwo par homoseksualnych jest czymś oczywistym. Pozostał więc osamotniony Kościół, na którego co raz bardziej wywiera się presję, aby odstąpił od nauczania o małżeństwie prawdy. Ustępstwa Kościoła dotyczyły uznania, że homoseksualizm nie jest chorobą oraz wprowadzenia eufemistycznych zapisów w Katechizmie Kościoła Katolickiego. Z drugiej strony rozmachu nabrały działania aby zminimalizować dyskomfort rozwodników poprzez tworzenie dla nich specjalnych duszpasterstw oraz ułatwianie procedury unieważniania małżeństwa.

Mam świadomość iż z punktu widzenia kanonistów chodzi o stwierdzenie nieważności małżeństwa, jednak sposób w jaki ostatnio przeprowadza się te "procesy" ilość edyktów stwierdzających nieważność nasuwa poważne wątpliwości. W przypadku bowiem procesu o stwierdzenie nieważności małżeństwa nie chodzi o to kto przedstawi lepsze argumenty, ale o to czy sąd dojdzie do prawdy. I przed Panem Bogiem małżeństwa nie ma tylko wtedy gdy rzeczywiście zostało ono zawarte nieważnie. Już kodeks z 1983 r dopuszcza stwierdzenie nieważności z powodów które praktycznie nigdy nie zachodzą. Bo co to znaczy że ktoś: "ma poważny brak rozeznania oceniającego co do istotnych praw i obowiązków małżeńskich" czy też "niezdolność do podjęcia istotnych obowiązków małżeńskich z przyczyn natury psychicznej"? Oba przypadki bywają najczęstszą przyczyną stwierdzenia nieważności małżeństwa. Pierwszy oznaczałby że ktoś nie wie po co zawiera się małżeństwo, a takich osób dorosłych w polskim społeczeństwie po prostu nie ma, chyba że cierpią na upośledzenie umysłowe i to w stopniu co najmniej średnim. Drugi przypadek należy rozważać pod kątem istotnych obowiązków małżeńskich. Do istotnych obowiązków na pewno nie należy zdolność do utrzymywania porządku, pracowania, kształcenia się itd. Obowiązki małżeńskie są jasne i wynikają z natury małżeństwa oraz przysięgi, a więc chodzi o zdolność do podjęcia aktu małżeńskiego, kochania drugiej osoby, uczciwości oraz wierności. Przez zdolność do tego wszystkiego nie rozumie się automatycznie aktualizowanie tego wszystkiego i to że ktoś zdradził żonę czy męża nie jest powodem do stwierdzenia małżeństwa, to nie jest nawet przesłanka do tego by taki proces wszczynać. Rozwiązłość jest brakiem natury moralnej i dopiero jeśli wykaże się seksoholizm i to powstały przed zawarciem małżeństwa można procedować nieważność, to samo dotyczy innych chorób typu schizofrenia czy choroba dwubiegunowa afektywna. Absurdalnym jest stwierdzanie nieważności z powodu depresji czy nerwicy... . W praktyce wad przysięgi małżeńskiej spowodowanych chorobą lub brakiem rozeznania w kwestii małżeństwa jest dużo mniej niż w przypadku podstępu, który z kolei jest dużo rzadszą bo trudniejszą do dowodzenia przyczyną nieważności małżeństwa.

Franciszek promulgując Mitis Iudex Dominus Iesus jeszcze bardziej uprościł procedury. Od grudnia 2015 r już nie potrzeba aby o nieważności małżeństwa orzekały zgodnie dwa składy sędziowskie. Sprawami o nieważność małżeństwa mogą zajmować się sami ordynariusze. Rodzi to uzasadnione obawy że nie bojąc się tego sformułowania unieważnień małżeństw będzie jeszcze więcej niż dotąd. Jak bowiem inaczej określić ewidentne naciąganie norm pod sytuację nieszczęśliwych małżonków. Również wypowiedzi Franciszka, a osobliwie cały synod poświęcony rodzinie dokładają razów świętej instytucji małżeństwa. Dwuznaczne określenia, a przede wszystkim pycha która wyziera z rzekomej potrzeby rozeznawania sytuacji, dawno już przecież rozeznanej przez Chrystusa Pana suponują skandaliczny wniosek: małżeństwo nie cieszy się już przychylnością prawa w Kościele. 

Jakże znamiennym jest, że historia zatacza koło. Oto rewolucja heretycka rozpętana przez kacerza Marcina Lutra rozpoczęła się od zanegowania małżeństwa jako sakramentu Kościoła. Wreszcie w tych szczególnie trudnych dla rodziny czasach zadaje się instytucji małżeństwa razy ostateczne. Bo jak wobec tego wszystkiego mają się zachować pospolici wierni, którzy bez wyrobienia teologicznego, a często nawet podstawowej znajomości świętej Ewangelii błądzą pouczani przez fałszywych pasterzy? I być może znajdują się tacy którzy zachowali dogmat wiary w odniesieniu do małżeństwa, ale oni wymierają, zresztą wielu nieumacnianych prawdą z czasem też popada w odmęt herezji. Człowiek bowiem z zasady wybiera to co łatwiejsze i tylko dusze naprawdę święte zdołają się oprzeć modzie antymałżeńskiej. 

Uderzanie w małżeństwo rozbija rodzinę - podstawową jednostkę społeczną i kościelną. To w rodzinie dokonuje się zaczyn wychowania katolickiego dziatwy, to w rodzinie kształtują się cnoty, wyrabia się świętość. Bez katolickich rodzin nie będzie dobrych sług Kościoła świętego i w ogóle wszelkie dobre obyczaje zanikną. Jakież więc remedium na to stosować? Kto jest prawdziwym katolikiem i posiada rodzinę, ten niech zdrowo wychowuje dzieci. Jeśli tylko możliwe nie oddaje Lewiatanowi na wychowanie, ale kształci je w domu. Kto jest prawdziwym katolikiem i posiada rodzinę, ten niech odkrywa skarb katolickiej Mszy Świętej i nauczania, jakie z tą Mszą Świętą Wszechczasów jest złączone. Kto jest prawdziwym katolikiem i posiada rodzinę, niech pilnie troszczy się o jej zbawienie, nadchodzi bowiem sąd Boży! W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

środa, 31 października 2018

Żywym na opamiętanie, zmarłym na pomoc - czyli słów kilka o kaznodziejskich produkcjach zadusznych i pogrzebowych

Laudetur Iesus Christus!

Jak co roku wkraczamy w czas kiedy intensywniej niż kiedykolwiek wspominamy zmarłych którzy odeszli ze znakiem wiary lub wprost przeciwnie i zwykle wcale nie śpią w pokoju... . Dlaczego? Otóż dlatego, że prosto do nieba trafia nieliczna rzesza tych którzy nie tylko przejęli się własnym zbawieniem, ale także podjęli trud naprawy zła jakie popełnili w ciągu własnego życia... . Tylko kto dziś ma odwagę jeszcze powiedzieć, że wąska i trudna droga wiedzie do nieba i niewiele ją wybiera. Większość ludzi dziś niestety idzie drogą potępienia.

Właśnie wróciłem z parady Wszystkich Świętych, o ile jestem zwolennikiem takich paraliturgicznych nabożeństw/inscenizacji zamiast szatańskiego Halloween, to jednak nie potrafię zrozumieć kazania które zostało podczas tego wydarzenia powiedziane. Łagodnym, nastrojowym głosem kaznodzieja rozpoczął swoje wywody, najpierw podając przykład z zupełnie świeckiego filmu, a potem przeszedł do opowiadania ckliwej historii ze swojej posługi. Napotkał był kiedyś młodą kobietę, która umierała na guza mózgu mając 28 lat. Opisywał w jakiej świętości schodziła z tego świata i jak uzgadniała kolejne szczegóły swego pogrzebu, zmieniając oczywiście liturgię słowa, kolor szat etc. Niestety kolejny przykład kaznodziejski pozostał bez puenty. I tak uczestnicy zgromadzenia posłuchali wzruszającej historii ale nie zostali w ogóle pouczeni na czym tak de facto polegała dobra śmierć tej kobiety. Nie pojawił się temat otrzymania rozgrzeszenia, przyjęcia swego cierpienia jako ekspiacji za swoje grzechy... . Ów kapłan wysunął nawet tezę, że kobieta umarła jako święta.

Ile razy mamy do czynienia z podobnymi bublami kaznodziejskimi? Dziś na prawie każdym pogrzebie mówione jest nie tyle kazanie czy homilia, ale laudacja ku czci zmarłego, swoista beatyfikacja za życia. Łamie się ducha liturgii używając coraz powszechniej białych szat na pogrzebie zamiast czarnych lub ewentualnie fioletowych. Szczególnie powszechne jest to przy pogrzebach dzieci. Powszechne mniemanie że o zmarłych należy mówić tylko dobrze sprawiło że przepowiadanie funeralne w Kościele zostało wykastrowane. Nie można teraz powiedzieć na pogrzebie pijaka, że człowiek mógłby pożyć gdyby nie nałóg, nie można nawet wezwać do serdecznej modlitwy za zmarłego jawnogrzesznika. Trzeba za to powiedzieć kilka miłych słów tak by nie urazić rodziny, ani przyjaciół oraz znajomych.

Tymczasem zasada przepowiadania Słowa Bożego w Kościele pozostaje niezmienna. Św. Paweł uczy: "Zaklinam cię wobec Boga i Chrystusa Jezusa, który będzie sądził żywych i umarłych, i na Jego pojawienie się, i na Jego królestwo: głoś naukę, nastawaj w porę, nie w porę, w razie potrzeby wykaż błąd, poucz, podnieś na duchu z całą cierpliwością, ilekroć nauczasz.  Przyjdzie bowiem chwila, kiedy zdrowej nauki nie będą znosili, ale według własnych pożądań - ponieważ ich uszy świerzbią - będą sobie mnożyli nauczycieli.  Będą się odwracali od słuchania prawdy, a obrócą się ku zmyślonym opowiadaniom." (2 Tm 1-4) I ja zaklinam was drodzy kapłani, diakoni, minorzyści, katecheci - nastawajcie w porę i nie w porę. Nawet przedszkolakowi można powiedzieć o śmierci i o piekle w taki sposób by miał do tego odpowiedni stosunek, by nie miał nieuzasadnionych lęków, lecz też aby nie myślał że wszyscy idąc do nieba, wreszcie by temat śmierci oraz konsekwencji swoich wyborów przyjął jako coś oczywistego. Zaklinam was na sąd szczegółowy i ostateczny - nie pomijajcie ważkich tematów eschatologicznych i nie banalizujcie ich. Przepowiadanie eschatologiczne ma bowiem żywych opamiętać a zmarłym przynieść wytchnienie poprzez większe zaangażowanie Kościoła walczącego w pomoc duszom czyśćcowym. Miejcie odwagę! Od tego zależy nie tylko zbawienie dusz wam Wam powierzonych, ale osobliwie z racji powołania także Wasze zbawienie. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

czwartek, 25 października 2018

Przebierantyzm czyli o tych co ulegli pokusie fioletów

Laudetur Iesus Christus!

Dziś temat może lżejszy, dla niektórych pewnie zabawny, jednak dotyczy on kwestii fundamentalnych moralnie i liturgicznie. Szaty liturgiczne to odzienie które wkładają święci szafarze i niżsi klerycy oraz ministranci w trakcie służby Bożej. Jedną z podstawowych funkcji szat liturgicznych jest wskazywanie na stopień/funkcję odzianego w ten święty ubiór. I właśnie tej kwestii dotyczy ten wpis. Uzurpacja urzędów w Kościele jak również nadużycia władzy to problem do osobnego opracowania, jednak znaczącym przejawem tych ostatnich jest wdziewanie szat wskazujących na wyższą godność niż tą którą się posiada. Ojcowie duchowni w seminarium mówili o trzech podstawowych pokusach kapłańskich: kobiety, monety, fiolety. Zwykle następują one stopniowo, jednak bywa, że już młodzież katolicka ulega fioletom w pierwszej kolejność.

Problem przebierantyzmu nie jest związany z modernizmem jako takim. Jest to chyba najbardziej egalitarna pokusa ludzi Kościoła. Trzeba jednak stwierdzić że jej oblicza w tradycjonalizmie i w modernizmie są różne, stąd też muszą być rozpatrywane oddzielnie. 

W modernizmie przebierantyzm  objawia się w dwóch formach. Pierwszą z nich jest tworzenie nowych szat liturgicznych - niejako nawiązujących do starych, jednak będących zupełnym pomieszaniem porządków. Należą tutaj dalmatyki lektorskie, pektorały ministranckie, czy specjalne szkaplerze w kolorze dnia dla asystentów pastoralnych. Pomysłowość jest przeogromna. Krój zwykle jest mało wyszukany, prosty, ale jednak nawiązujący do tradycyjnych szat na tyle, że lektora można pomylić z diakonem, a asystenta pastoralnego z kapłanem, zwłaszcza jeśli nie ma go na nabożeństwie. Tego typu działalność to głównie chciwość projektantów mody liturgicznej związanych między innymi z przeklętym sacroexpo i innymi tego typu wystawami o bardzo świeckiej naturze... Drugą formą jest klasyczna realizacja fioletowej pokusy poprzez przemożną chęć dekorowania swojej rewerendy kolejnymi kolorowymi dodatkami. Rozbudowana hierarchia prałatów, protonotariuszy i innych wydłużających czerwone bądź fioletowe filakterie duchownych jest ukrócana od czasów św. Piusa X. Kolejne reformy wprowadzały obostrzenia, które jednak pyszałkowaci skutecznie obchodzili. Wreszcie Franciszek pozostawił już tylko jeden stopień prałacki. Jak się okazało i ten zabieg skutecznie da się obejść. Tworzy się zatem fikcyjne kapituły kanonickie, które faktycznie nimi nie są, bo kanonicy zrzeszeni przy kolegiacie czy katedrze nie prowadzą ani życia wspólnego ani tym bardziej nie modlą się wspólnie na brewiarzu. Jedynym celem tworzenia owych jest chęć obejścia prawa i docenianie tych najbardziej czcigodnych spośród wszystkich przewielebnych... . Są więc rozmaici kanonicy EC, rokiety i mantoletu, honorowi itd. Każdy z nich odróżnia się jakimś detalem, bądź to kolorem pasa u sutanny, bądź też pomponem na birecie. W czasie Mszy Świętej ubierają mucety, mantolety, rokiety i bywa że swym fatałaszkowym dostojeństwem przewyższają samych biskupów, którzy często w przypływie nadmiernej skromności zadowalają się garniturem, krzyżykiem w klapie, bądź też dyndającym na ornacie pektorałem, który faktycznie powinien spoczywać pod dalmatyką - jednak założenie owej to już przecież zakrawa o lefebryzm... . I tylko czekać aż będą kanonicy mitry i pastorału - bo przecież każdy biskup w swojej diecezji jest papieżem... . Szkoda tylko że owi modernistyczni pomponiarze w życiu codziennym nie chcą nosić nawet prostej czarnej sutanny.

Niestety przebierantyzm dotyka także szeregi utożsamiających się z tradycją katolicką. Tutaj nadużycia wynikają z wnikliwej analizy rubryk, podręczników liturgiki oraz zbiorów partykularnych przywilejów wydawanych w czasach karolińskich (lub im podobnych) przez Stolicę Apostolską dla danego regionu. Oczywiście przynależność do owego przywileju może już być dowolna - dla jednych wymagana jest fizyczna obecność, dla innych urodzenie, jeszcze inni wystarczy że wykażą się gallikańskim pochodzeniem lub faktem iż kiedyś tam byli, aby przywilej skutecznie zaszczepić na ziemi o której istnieniu papież wydając dany dokument nie miał nawet pojęcia.  W ten sposób tworzą się fioletowi sutanniarze, którzy nawet porządnej tonsury nie otrzymali, że o jakichkolwiek święceniach nie wspomnę. Zresztą znajdą się pewnie i tacy którzy postrzyżyny mieli bądź to w czasie rozbudowanej liturgii święceń ministranckich we własnej parafii, bądź uważających wielokrotną wizytę u fryzjera oraz faktyczne utrzymywanie korony na głowie za niezbity dowód przynależności do stanu duchownego. Zresztą niejednokrotnie komże ministranckie nie do odróżnienia są od biskupich rokiet. Znaczniejszym problemem jest moim posługa fałszywych subdiakonów. Nie twierdzę, że w historii liturgii nie było takiej praktyki, jednak pomimo szeregu argumentów odwołujących się w gruncie rzeczy do majestatu liturgii uważam, że zastępowanie funkcji wyższych kleryków przez kler niższy bądź zupełnie świeckich ministrantów jest niewłaściwe. Z jakiegoś powodu Kościół postanowił aby wydzielić subdiakonat i wynieść go ponad niższe święcenia. Symulowanie sprawowania jego urzędu tylko po to by "zrobić" uroczystą liturgię i by było bardziej kolorowo jest nieporozumieniem, zwłaszcza że w wielu środowiskach są kapłani, których wystarczy odpowiednio przyuczyć. do tej służby. Absolutnym absurdem jest sytuacja kiedy w chórze siedzą kapłani, a do Mszy służy fałszywy subdiakon. I ja rozumiem że noże kiedyś gdzie ktoś na to zezwolił, jednak wystarczy zdrowa dedukcja by dojść do wniosku iż takie postępowanie jest z sprzeczne z naturą liturgii. Kolejną patologią są namnożone Msze pontyfikalne. Aby zadość uczynić pomponiarskim zapędom wielu sprowadza się jakichś opatów czy pseudo-infułatów  aby pontyfikowali.  Jest oczywiste że opat pontyfikuje tylko na terenie własnego opactwa, a protonatariusze już dawno utracili prawo sprawowania Mszy pontyfikalnej i używania pontyfikaliów w ogóle. Nawet jeśli w 1962 r to prawo posiadali, to czyż ci którzy otrzymali przywilej po 1962 r nie otrzymali go już bez prawa pontyfikowania? Albo, albo... nie możemy wlewać nowego wina do starych bukłaków. Te wszystkie pontyfikalne Msze Święte z udziałem pseudo-subdiakonów, świeckich ceremoniarzy biskupich i często prałatów nie mających prawa pontyfikować są po prostu celebrowaniem własnej pychy! 

Temat który poruszyłem z pewnością ściągnie na mnie falę nienawiści z obu stron barykady. Jednak widzę to jako wyklęty kleryk którego powołaniem jest wskazywanie błędów. Zauważam, że Panu Bogu taki stan rzeczy się nie podoba, bo to sprowadza służbę Bożą do ludzkich zachcianek i niespełnionych ambicji. Nawet moderniści uczą, że pontyfikowana Msza Święta jest wyrazem jedności Kościoła lokalnego zgromadzonego wobec swojego ordynariusza i że ukazuje wielość stopni kapłaństwa służebnego. Jest to więc ukazanie splendoru Kościoła. A ja się pytam czy w dzisiejszym Kościele, który jest poturbowany przez liczne herezje, niezadeklarowane choć istniejące schizmy, apostazję wielu w tym także hierarchię, czy w takim Kościele Msza Święta pontyfikalna cokolwiek ukazuje? Czy te fioletowe emblematy pośród zeświecczonych kapłanów cokolwiek oznaczają. Wreszcie czy fałszywa promocja laikatu dokonująca się w obu tradycjach liturgicznych przekłada się choćby na moralną kondycję tych świeckich? Niestety na wszystkie pytania odpowiedź jest przecząca, i to nawet nie dlatego, że taki jest stan faktyczny, ale także z  teologicznych powodów, bowiem z nasienia pychy nigdy nie wyrośnie prawdziwa katolicka pobożność. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

niedziela, 7 października 2018

100-lecie niepodległości i deklaracja polityczna wyklętego kleryka

Laudetur Iesus Christus!

Dziś mija setna rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości. To zdanie padło z ust wielu osobistości świata prawicowej polityki, ale także osób związanych z Kościołem. Być może wielu moich czytelników jest zdziwionych tematem, jednak jest on ważny nie tylko politycznie, ale także teologicznie. 

Może najpierw kilka faktów. 11 listopada 1918 r Polska nie odzyskała żadnej niepodległości, jedyne co się wtedy wydarzyło to koniec pierwszej wojny światowej oraz przejęcie władzy przez uzurpatora, masona i wiarołomcę Józefa Piłsudskiego. Dla każdego myślącego czytelnika jasny jest związek przyczynowo-skutkowy zachodzący pomiędzy utratą niepodległości przez dany kraj i odzyskaniem tego prawa. Otóż pomimo haniebnej Konstytucji 3 maja i próby uczynienia z Polski oświeceniowej republiki, kraj nasz stracił niepodległość jako królestwo. Tak więc już w 1916 r ukonstytuowała się Rada Regencyjna, której zadaniem było sprawowanie rządów do czasu ustalenia regenta bądź króla. Tymczasem polskie podręczniki historii pobożnie milczą o Radzie Regencyjnej i wskazują na Piłsudskiego, jako odrodziciela Polski, często nie wspominając nawet iż była to już Polska republikańska... . Deklarację niepodległości Królestwo Polskie ogłosiło właśnie 7 października 1918 r. Data nie została wybrana przypadkowo - jest to rocznica zwycięstwa Matki Boskiej w bitwie pod Lepanto, kiedy to nasza Hetmanka dla dobra Polski i całej Europy wspomogła katolickie wojska w walce z ciemnościami mahometanizmu. Świadomość, że odzyskanie niepodległości nastąpiło 11 listopada istnieje w narodzie polskim dopiero po przewrocie majowym, wskutek agresywnej propagandy piłsudczyków. Pytam się w czym data zakończenia pierwszej wojny światowej jest lepsza od rocznicy zwycięstwa Matki Boskiej pod Lepanto? Zresztą 11 listopada w Polsce nic związanego z niepodległością nie miało miejsca - jedynie uzurpator Józef Piłsudski przejął misternie budowane struktury Królestwa Polskiego i w wyniku swoich działań uczynił zeń mizerną republikę, która za 20 lat pogrążyła się na kolejne dziesięciolecia w niewoli. Niektórzy twierdzą, że faktycznej niepodległości nie odzyskaliśmy po 1939 r już nigdy... . 

Jako katolik integralny i konserwatysta wyjaśniam zatem moją orientację polityczną. Nie wierzę w demokrację, za Arystotelesem, który w dziele "Polityka" przedstawił teorię ustrojów politycznych uważam iż demokracja jest systemem fałszywym. Wyznaję wraz za owym mistrzem myśli antycznej iż systemami godziwymi są monarchia, arystokracja oraz politea. Wszystkie one za cel mają bowiem dobro wspólne, a nie dobro suwerena. Jako Polski patriota i nacjonalista uważam iż zgodnie z tradycją Polski powinien być wprowadzony model arystokratyczno-monarchiczny. Powinniśmy mieć zatem jako głowę państwa króla, zaś ciałem prawodawczym powinien być sejm złożony wyłącznie z arystokracji, czyli osób legitymizujących się stosowną wiedzą, majątkiem i doświadczeniem. 

Być może po tym wpisie wielu czytelników porzuci mojego bloga. Dla wielu bowiem mieszanie się Kościoła do polityki jest niedopuszczalne. Nie zauważają oni, że polityka ciągle miesza się do Kościoła. Sama zaś teza o rozdziale Kościoła od państwa została potępiona jako herezja przez Syllabus Errorum bł Piusa IX. Faktycznie powinien istnieć rozdział tronu i ołtarza, a więc rozdział władzy świeckiej i duchownej. Należy jednak pamiętać iż władza duchowna ze swej natury jest wyższa od władzy świeckiej o ile oczywiście posiada stosowną legitymizacje i faktycznie rozsądza rzeczy zgodnie z Bożym objawieniem. W żadnym jednak razie władza duchowna nie może wtrącać się w czysto administracyjny ład świecki i ingerować w autorytet władzy świeckiej dopóki ta ostatnia nie sprzeniewierza się prawu Bożemu, tzn nie ustanawia takich praw i nie sprawuje władzy w takich sposób który jest sprzeczny z Bożym porządkiem rzeczy. Najwyższym bowiem prawem i dobrem jest zbawienie dusz.

Rolą zatem Kościoła jest także wtrącanie się do polityki. Owa polityczność Kościoła nie może być jednak dążeniem do przejęcia władzy doczesnej, ale ma być roztropną troską o dobro wspólne. Wobec tego jako wyklęty kleryk i minorzysta moje poglądy ujawniam. Stwierdzam także że rewolucje republikańskie, które wstrząsają już od ponad 300 lat Europą i całym światem nie są zgodne z porządkiem Bożym. Nad prawdą oraz nad tym co słuszne nie wolno głosować. Boże prawo nie może stanowić przedmiotu wyboru gawiedzi jak miało to miejsce prawie dwa tysiące lat temu w pretorium pod sądami Poncjusza Piłata... . Kwestia wyboru prawdziwej religii, słusznego prawodawstwa nie jest sprawą do rozważań i wolnego wyboru. Tylko system monarchiczny lub monarchiczno-arystokratyczny jest w stanie zapewnić trwałość Bożego porządku w państwie i to przy założeniu, że suweren jest dobrym katolikiem, Kościół pełni dobrze swoją funkcję, a poddany lud słucha się bardziej Pana Boga niż ludzi... . 

Módlmy się przeto o powrót króla do Polski. Módlmy się za Europę i za cały świat, aby nastąpiła wreszcie kontrrewolucja i żeby wróciły katolickie państwa i Boże prawo. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

niedziela, 30 września 2018

Brać kursowa

Laudetur Iesus Christus!

Nie ma bardziej formujących ludzi w seminarium jak współbracia. Owa brać kursowa, czy też rocznikowa, jak mawiają w niektórych seminariach jest przyczyną wielu problemów formacyjnych. Jak wspomniałem we wcześniejszych wpisach zwykle rzeczone problemy spowodowane są przez system, który ma zakodowane pewne wady, które prędzej czy później ujawniają się w różnoraki sposób. Jednak dzisiaj będę się raczej skupiał na tym jak sama grupa rocznika seminaryjnego może pewne problemy indukować ale także je naprawiać.

Dynamika grupy jest bezwzględna i jej prawa pomimo specyfiki miejsca jakim jest seminarium szybko się ujawniają, a przez system skoszarowania ulegają wzmocnieniu. Jak to jest, że na początku mamy ludzi pobożnych, pełnych pasji, rozmodlonych etc. a po 6 latach wychodzą ludzie często niewiele lepsi od duchowieństwa zaprezentowanego w pewnym skandalicznym filmie emitowanym  obecnie na ekranach polskich kin? Otóż poza wadliwym systemem wychowawczym winę ponosi sama grupa. Wiadomo jest iż zbiorowe wychowanie powoduje szereg problemów. Jednym z podstawowych jest równanie w dół... . Zjawisko to widać dobrze w szkole, czy podczas wycieczki górskiej. Słabsi uczniowie, tudzież wycieczkowicze narzucają w praktyce tempo innym. I jeśli w grupie alumnów-neofitów trafi się kilku którzy pomylili miejsce, to jeśli nie zostaną szybko wydaleni to bardzo szybko uruchomią ów mechanizm. Działa on zwykle w seminarium dość dyskretnie. Takie osoby nie tylko pokazują, że można iść po najmniejszej linii oporu - modlić się tylko wtedy gdy moderatorzy patrzą, fasadowo traktować obowiązki seminaryjne, oszukiwać na kolokwiach i egzaminach, ale wręcz zmuszają do tego innych pod pozorem obrony solidarności wewnątrz kursowej tworzą antywartość którą jest wspólnictwo. Szukają tedy oni haków na tych którzy nie chcą się poddać ich dyktatowi i przemocą próbują pozyskać sobie ich wspólnictwo... . 

Gdy taka grupka urośnie w siłę to kurs jest praktycznie stracony. Rozsiane mniejsze grupki, lub co gorsza pojedynczy alumni nie są w stanie skutecznie obronić się przed partią wilków, którzy w oczach moderatorów uchodzą za bardzo dobrych seminarzystów - zgranych, pobożnych, wesołych; być może w wielu kwestiach miernych, ale przynajmniej wiernych założonej przez się fasadzie. Niestety szatan skutecznie obdarza liderów grupy wilków swoistą charyzmą tak, że jednostki słabsze zaczynają być prześladowane i inwigilowane. W niektórych sytuacjach dochodzi do tego że grupa wilków zagryza owcę albo poprzez uprzykrzenie jej życia na tyle że odchodzi, albo przez podkładanie różnych przeszkód i/lub donoszenie do przełożonych. 

Wobec tego należy pilnie uważać zwłaszcza na początku formacji. Owce muszą bardzo szybko zawiązać koalicję aby skutecznie obronić się przed wilkami i przetrwać do czasu kiedy zostaną one rozbite - a to przychodzi zwykle po 3-4 latach. Najagresywniejsze wilki muszą zostać stanowczo pokonane przez owce. W walce o dobrą sprawę wolno jednak używać tylko sprawiedliwych środków, nie wyłączając odwołania się do moderatorów zewnętrznych. 

Jeśli nie udało się stworzyć koalicji o której mowa powyżej, to pojedynczy alumn, zwłaszcza jeśli jest tradycjonalistą musi poważnie rozważyć zmianę seminarium. Jego poglądy prędzej czy później zostaną odkryte - zwykle dzieje się to przy okazji pełnienia funkcji liturgiczny w okresie przyjmowania i wypełnienia posług. Niestety tradycjonalizm pojedynczego seminarzysty jeśli zostanie ujawniony nie ma szans na przetrwanie. 

Innym problemem grupy jest nierównomierne wzrastanie duchowe i intelektualne. Nawet jeśli udaje się utrzymać koalicję owiec, to jednak grupowe przygotowanie do kapłaństwa powoduje szereg napięć zwłaszcza pomiędzy tymi którzy są bardziej zaawansowani i wyrobienie duchowo oraz intelektualnie, a tymi którzy nie dostają... . Bo też jakim partnerem do rozmowy dla 35 letniego mężczyzny ma być wyrostek świeżo po maturze? Mnóstwo wspólnotowych praktyk: studia, osobne modlitwy mocznikowe, konferencje ascetyczne, wyjazdy formacyjne i wycieczki mogą powodować przesyt wspólnotą i pewne znużenie, zwłaszcza jeśli poszczególne kursy wychowuje się w wyobcowaniu od całej wspólnoty seminaryjnej. Sztuczne układy między kursowe - np opiekun-pupil stosowane w niektórych seminariach nie sprawdzają się. Znajomości i przyjaźnie rodzą się spontanicznie a nie wskutek tak czy innego zadziałania moderatorów zewnętrznych. 

Zdarzają się też kursy "zbyt dobrze zgrane", gdzie sztama powoduje swoistą walkę z moderatorami. Ci ostatni nie mają w niej oczywiście szans, a alumni poprzez zawiązane wspólnictwo sprowadzają się do coraz większego zła. Jak bowiem odmówić przysługi koledze, który jeszcze wczoraj czatował na korytarzu czy nikt nie idzie podczas robienia popcornu w pokoju, albo gotowanie parówek w czajniku elektrycznym... . Być może w rocznikach tych nie ma swoistego kozła ofiarnego, nie mniej brakuje także wspólnotowej formacji. Kurs wystawia tarczę przeciw zasadom panującym w seminarium i tak próbuje dojść do święceń, co miewa potem katastrofalne skutki. 

Wreszcie correctio fraterna - temat o którym można by napisać oddzielny wpis. Poza przypadkami występków kwalifikowanych należy zawsze zachować ewangeliczną kolejność, a więc najpierw upomnieć w cztery oczy, później przy świadkach i dopiero na końcu donieść Kościołowi, a więc przełożonym. Łamanie tej kolejności skutecznie niszczy wspólnotę kursu, jednak jeszcze częściej zdarza się pospolite tchórzostwo wyrażające się w tym, że nie na kursie nie ma żadnego upomnienia braterskiego, a panuje tylko złowroga zmowa milczenia. 

Każdy kurs wypracowuje własne metody radzenia sobie z problemami. Tam gdzie roczniki są podporządkowane poszczególnym ojcom duchownym należy ową współpracę wykorzystać jak najlepiej. Nawet jeśli trafił się wam delikatnie rzecz ujmując mało zaradny ojciec duchowny, to zawsze możecie go wykorzystać jako swoistego mediatora w toczących się na kursie sporach. Bardzo dobrym pomysłem jest ustalenie zasad już na początku wspólnej drogi po pierwszych doświadczonych niepowodzeniach. Regularne spotkania tylko w gronie kursowym, ale poświęcone nie na plotkowanie i obmawianie, a na modlitwę, szczerą rozmowę i rozwiązywanie problemów z pewnością przyniosą dobre owoce. Czasami wspólna rekreacja jest w porządku, ale nie należy z tego czynić bożka, nikogo w żadnym razie do tego nie zmuszać i zachować roztropny umiar pamiętając o higienie społecznej, aby czasem spotykać się także z innymi klerykami. 

I chciałoby się zawsze zaśpiewać z Królem Dawidem: "Oto jak dobrze i jak miło, gdy bracia mieszkają razem" (Ps 133, 1b). A jednak rzeczywistość bywa bardzo gorzka. Receptą na problemy wspólnotowe jest rzetelna praca duchowa i zachowanie higieny psychicznej. Spędzenie pewnego czasu tylko ze sobą pozwala nabrać dystansu do pewnych spraw i osób. Wspólnota kursowa w żadnym razie nie może być traktowana jako rodzina, a tym bardziej jako erzatz małżeństwa. Takie stawianie sprawy jest pospolitym oszukiwaniem kleryków. Zawarcia małżeństwa i posiadania rodziny nie jest w stanie wyrównać żadna ziemska relacja. Dopiero właściwe odniesienie do Pana Boga i danego przezeń powołania pozwala na konstruktywne przeżycie celibatu.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

wtorek, 18 września 2018

Socjusz, czyli o kimś kto bywa kołem betonowym niejednego powołania

Laudetur Iesus Christus!

Przede wszystkim należy przemyśleć sensowność rozwiązania jakim jest socjusz. Dla niewtajemniczonych wyjaśniam iż w żargonie kościelnym jest współlokator. W moim seminarium funkcjonowało jeszcze pojęcie segmentariusza, bowiem mieszkaliśmy w pokojach typu studio to znaczy dwie dwójki ze wspólną łazienką, toaletą, składzikiem i przedpokojem. Konieczność mieszkania aż do święceń w pokojach z socjuszami argumentowano postulatami (de)formacji ludzkiej. Jak jednak wiadomo tradycyjne seminaria na świecie nie praktykują już tego modelu wychowawczego, również większość zakonów swoim postulantom, nowicjuszom czy juniorystom oferuje cele jednoosobowe. Starsi księża opowiadali nam, że sami formowali się w wielkich pokojach o często dziwacznych nazwach typu: syberia, trupiarnia, tramwaj itp. Po latach doceniają ten typ skoszarowania. W sytuacji braku możliwości zapewnienia pojedynczych pokoi (co wbrew pozorom nie jest tak trudno zrobić - wystarczy podzielić już istniejące na małe przedzielone choćby gipsowymi ścianami) taki typ rozkwaterowania seminarzystów eliminował wiele patologicznych zachowań. Silne jednostki nie były w stanie totalizować słabszych, ponieważ w starciu z rzeszą kilku, czy kilkunastu kleryków nie mogły sobie pozwolić na dominację i musiały się podporządkować. Nie było również problemu karania czy nagradzania poprzez przyporządkowanie kogoś do konkretnego socjusza. Wiadomo było że w jednym semestrze będzie się mieszkać z jedną połową rocznika, a w drugim semestrze z drugą i tak na zmianę aż do święceń... . 

Tymczasem w wielu seminariach - w tym także w moim stosuje się dopasowywanie socjuszy jako metodę wychowawczą. Nie jest to zabieg dobry. Owszem można przez jakiś czas połączyć ze sobą dwie lub kilka trudnych osób, jednak zawsze taka decyzja musi być dobrze przemyślana i także transparentna dla samych seminarzystów. Do tego wymaga wsparcia ze strony przełożonych, aby osiągnięty efekt wychowawczy nie był sprzeczny z zamierzonym. W ogóle ukrywanie przez przełożonych celów pewnych ćwiczeń czy decyzji jest swego rodzaju manipulacją i powinno być ukrócane. Kleryk nie jest małym dzieckiem i powinien świadomie brać udział w swojej formacji. Skoro przełożeni żądają od swoich podopiecznych szczerości, to również sami powinni się do niej stosować.

Wprowadzenie modelu dwuosobowych pokojów tak w formacji zakonnej jak i kleryckiej jest bardzo niebezpieczne. Już lepiej powinno się stosować cele czy pokoje wieloosobowe. Jest to ni mniej ni więcej jak wystawianie alumnów na różnego rodzaju pokusy. Pierwszą z nich jest notoryczne nieprzestrzeganie ćwiczeń duchownych, zwłaszcza silentium sacrum. Zagrożone rozmowami są również rekolekcje, dni skupienia, czytanie duchowne czy studium. Wiadomo, że gdzie jest kolegium, czyli przynajmniej trzy osoby tam trudniej utrzymać jest tajemnicę. W tym przypadku chodzi o zmowę milczenia w złej sprawie, a mianowicie w nieprzestrzeganiu regulaminu. Gdy kleryków jest kilku, to łatwiej jest się któremuś poskarżyć na niestosowne zachowanie kolegów. Nie jest to donosicielstwo tylko dbałość o własną i ich formację. Nie chodzi o to by podawać nazwiska, ale o to by przełożony przez odpowiednie kontrole zagwarantował takiemu klerykowi zachowanie koniecznego dlań spokoju. Istnieje jeszcze drugie daleko bardziej poważne zagrożenie, a mianowicie rozwinięcie się niezdrowych relacji. Więcej na ten temat pisałem we wpisie o homoseksualizmie w seminarium. Codzienne oglądanie roznegliżowanego ciała socjusza, możliwość prowadzenia nocnych rozmów i przebywanie na małej przestrzeni przy braku dostępu do płci przeciwnej może wykształcić zachowania zastępcze i mimo woli samych seminarzystów sprowadzić ich na złe drogi.

Niestety wielu z Was jest już w takim modelu i być może okoliczności Waszej (de)formacji są takie że nie bardzo możecie zmienić seminarium. Wobec tego należy przedsięwziąć kilka ważnych postanowień, aby życie z socjuszem nie przeszkadzało w formacji:
1. Na początku pomodlić się i w szczerej rozmowie próbować ustalić warunki kohabitacji.
2. Bezwzględnie przestrzegać nakazanej przez regulamin ciszy - w razie potrzeby narzucić sobie dodatkowy okres ciszy.
3. Jeśli to możliwe ustawić meble w pokoju tak aby każdy miał swój kąt i by siedzieć do siebie tyłem.
4. Usystematyzować kwestie związane z toaletą poranną i wieczorną, czyli zaprowadzić porządek korzystania z urządzeń sanitarnych zachowywać się intymnie, skromnie, unikać nagości.
5. Wprowadzić dyżury dotyczące sprzątania, wywiesić je w widocznym miejscu. Dla szczególnie opornych wprowadzić regulamin sprzątania czy co konkretnie i jak ma zostać wykonane.
6. Unikać kończenia dnia nierozwiązanym sporem - rozmów jednak nie prowadzić w czasie silentium sacrum. W razie potrzeby korzystać z mediacji seniora rocznikowego bądź ojca duchownego.
7. Bezwzględnie stosować ewangeliczne zasady correctio fraterna, chyba że chodzi o występek kwalifikowany. 
8. Do przełożonych zewnętrznych odnosić się w ostateczności, po zebraniu odpowiednich dowodów i świadków.
9. Gości i to nawet innych kleryków i nawet w czasie rekreacji podejmować tylko po uzgodnieniu z socjuszem. Ustalić grafik takich odwiedzin i zapewnić sobie także poza rekolekcjami i dniami skupienia jakieś wolne dni od odwiedzin np.: środy i piątki.
10. Muzyki, wykładów słuchać tylko na słuchawkach.
11. Nie umawiać się z własnym socjuszem na rekreację - zachować umiar we wspólnym przebywaniu.
12. Unikać obmawiania i plotkowania na temat własnego socjusza i to nawet wtedy kiedy jest uciążliwy. 

Pod pojęciem socjusza w wielu seminariach rozumie się także narzucony przez regulamin obowiązek wychodzenia w towarzystwie przynajmniej jednego współbrata. Otóż może w okresie komunizmu niniejszy środek był stosowny, ale dziś jest już zdecydowanie anachroniczny. Niektórzy widzą w tym funkcję swego rodzaju przyzwoitki. Jeśli ma to odnieść jakiś skutek, to tylko taki, że odwlecze tragedię na czas po święceniach. Lepiej niech się taki kleryk zakocha w trakcie formacji i odejdzie niż potem już jako ksiądz próbuje oszukiwać. Pozostawienie pewnej roztropnej swobody seminarzystom w rozporządzaniu ich czasem wolnym stanowi ważny faktor weryfikacyjny. W końcu nie chodzi o to by doszła wielka liczba byle jakich kapłanów dopuszczonych w paradygmacie: "wielu jest powołanych, wszyscy są wybrani" ale chodzi o to by doszli ci co rzeczywiście mają powołanie, aby oni sami mogli się zbawić i dopomogli w tym innym. 

Socjusz to często trudna próba. W niektórych seminariach stosowana bez umiaru i z zamiarem konsekwentnego niszczenia określonej osoby. Szczere rozmowy pomiędzy seminarzystami jak również z ojcami duchownymi; próba dania szansy każdemu, umawianie się ze wszystkimi z rocznika na wspólną rekreację, a nie tylko trzymanie się wąskiej grupy lub co gorsza jednego kleryka to środki które na pewno będą sprzyjać Waszej formacji. Na kolejny być może trudny rok (de)formacji niech Wam dobry Pan Bóg błogosławi.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

poniedziałek, 10 września 2018

O samorządzie kleryckim

Laudetur Iesus Christus!

Pewien mądry kapłan u progu mojej (de)formacji seminaryjnej powiedział mi: "Nie daj się nigdy zrobić seniorem, ani dziekanem alumnów". W słowach tych jest sporo prawdy. Dziś więc nieco ku przestrodze dla braci którzy w październiku dopiero zaczynają lub tych w latach posuniętych co nie mają na tyle rozumu, aby samodzielnie dojść do pewnych wniosków.

Może zabrzmi to banalnie, ale celem formacji seminaryjnej jest ważne i godziwe przyjęcie święceń prezbiteratu - tyle i aż tyle. Seminarium jest tylko drogą, którą trzeba przejść. Wszystkie siły należy bezwzględnie skupić nie na tym, aby się tam dobrze ustawić, być popularnym czy cokolwiek innego, ale właśnie trzeba tak pracować by w przyszłości zostać świętym kapłanem, a więc zbawić duszę własną i dopomóc w tym swoim braciom i siostrom. Otóż stawiam tezę iż angażowanie się we wszelkie formy samorządu kleryckiego nie tylko w tym nie pomagają, ale wręcz szkodzą. 

Już sam pomysł tworzenia jakiegoś samorządu kleryckiego jest dziwnym monteskiuszowskim wytworem, a raczej nowotworem, który w Kościele nigdy miejsca nie miał i powinien zostać jak najszybciej zlikwidowany. Co bowiem powoduje takie ciało pośredniczące? Po pierwsze wprowadza w naturalny sposób nierówność między klerykami danego rocznika, a po drugie zwiększa dystans pomiędzy przełożonym a poszczególnym seminarzystą. Owszem powinien być jakiś skarbnik, można go też nazwać starostą - ale na pewno nie dziekanem. Raz że jest to jednak tytuł zarezerwowany dla archiprezbitera, a nie minorzysty (lub wręcz zwykłego alumna) a dwa że suponuje istnienie jakiejś władzy związanej z tym oficjum. Tymczasem relacja przełożeństwa w układzie formacji na tym samym poziomie jest po prostu szkodliwa i to tak dla samego funkcyjnego jak i jego "podwładnych". Na szczęście w moim seminarium funkcja seniora czy dziekana była raczej honorowa, ale dobiegają mnie słuchy iż nie we wszystkich seminariach tak jest. Do tego funkcje reprezentacyjne tego pseudo urzędu często wykolejają na zawsze przyszłego kapłana. W końcu to właśnie senior czy też dziekan są zwykle głównymi celebransami lub w wypadku wielkiej fety koncelebransami (wespół z rektorem) liturgii uścisków... . Tak! - chodzi mi właśnie o te wszystkie prezenty i kwiatki dawane często zupełnie bez okazji, tylko dla samej zasady, za posługę która seminarzystom należy się jak psu kość... . Chodzi mi o kazania, dni skupienia, rekolekcje, odwiedziny biskupa czy udzielanie święceń lub posług. Nikt nie myśli aby księdzu po każdym kazaniu, odprawionej Mszy Świętej, czy spowiedzi klaskać lub dawać kwiaty, tymczasem w seminarium robi się to nagminnie. Przez to kandydaci do kapłaństwa uczą się antropocentryzmu liturgicznego... .

Nawet jeśli funkcja starosty rocznikowego lub też dziekana alumnatu jest przez sam system potraktowana właściwie, to jednak nakłada na pełniącego tą funkcję dodatkowe obowiązki które skutkują mniejszą ilością czasu na ćwiczenia duchowne, studium i rekreację - czyli trzy podstawowe elementy na których powinno się wspierać życie kleryckie. Pierwsze po to by był Bożym kapłanem, drugie by był mądrym, a trzecie by był zdrowym. Tymczasem bardzo często senior tudzież dziekan nie tylko pełnią swoją funkcję ale zajmują się mnóstwem kółek, wychodzeniem co chwila z seminarium, często ze szczerych acz jednak humanistycznych pobudek i w ten sposób taki kleryk rozmienia się na drobne. O iluż takich słyszałem jak porzucali kapłaństwo, nieraz w atmosferze skandalu nawet nie osiągnąwszy "wieku gwarancyjnego" - u nas przyjmowano 5 lat po zakończeniu (de)formacji (jeśli ktoś odszedł po tym czasie nie dopatrywano się szczególnych przyczyn w deformacji seminaryjnej). Nie należy też ulegać ułudzie asystencji Ducha Świętego - wybory samorządu kleryckiego to nie konklawe, choć bywa że przebiega w podobnej atmosferze... . A nawet na konklawe protokół nie przewiduje by wahającego się kandydata przekonywać. Tym bardziej nie powinni więc tego czynić przełożeni czy seminaryjna brać. 

Pomyślcie zresztą na ile niepotrzebnych zupełnie konfliktów w tej funkcji się wystawiacie. Przychylność kleryckiej gawiedzi szybko zgaśnie wobec obietnic, czy też oczekiwań których nie spełnicie, a i przełożeni nie po to ustanawiają samorząd, by się z nim użerać, lecz po to by sprawniej zarządzać seminarium - patrząc zresztą często zupełnie utylitarnie... . Zostawmy zatem tę pseudo władzę, ów oświeceniowy zarząd modernistom i głupcom, sami zaś zajmijmy się tym co istotne i ważkie dla sprawy o którą walczymy - salus animarum!

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

piątek, 31 sierpnia 2018

Kulawi którzy prowadzą ślepych czyli o ojcach duchownych w neoseminariach

Laudetur Iesus Christus!

Nawet posoborowe dokumenty dotyczące (de)formacji kleryckiej zauważają, że najważniejsza jest właśnie formacja duchowa. Za prowadzenie owej w seminarium są odpowiedzialni głównie ojcowie duchowni. Oczywiście odpowiedzialność spoczywa także na moderatorach zewnętrznych, nie mniej to właśnie na forum wewnętrznym odbywa się zasadnicze kształtowanie sumień przyszłych kapłanów.

Zadania ojców duchownych są wielorakie. Głoszą oni kazania, konferencje ascetyczne, dni skupienia, rekolekcje, ale przede wszystkim spowiadają i prowadzą kierownictwo duchowne. Zwłaszcza te dwa ostatnie wymiary działalności ojców duchownych nadają ich posłudze niepowtarzalny rys. Odnoszą się bowiem do indywidualnej pracy z każdym z alumnów. Stąd bardzo istotne jest, aby biskup lub wyższy przełożony zakonny kierował do tej pracy odpowiednich kapłanów. Powinni to być raczej księża starsi wiekiem, doświadczeni i znani ze swojej świętości oraz mądrości. W żadnym razie nie należy wybierać tych którzy z jakichkolwiek względów nie radzili sobie w duszpasterstwie. Kryterium wyboru nie powinny też być kwestie intelektualne. Jakkolwiek wygodnie jest wybrać moderatorów spośród wykładowców, to jednak nie zawsze posiadają oni stosowne kompetencje. Złą praktyką jest ustanawianie byłego prefekta czy rektora ojcem duchownym oraz na odwrót i to nawet w sytuacji kiedy minie pełnych 6 lat przerwy w pełnieniu funkcji moderatora seminaryjnego - niestety bywa to częste w polskich realiach. Poświęcenie kilku najlepszych kapłanów w służbie ojców duchownych to inwestycja w przyszłość diecezji i wyraz nadprzyrodzonego zmysłu biskupa miejsca.

Niestety patologie zaczynają się już przy samych kwestiach formalnych związanych z formacją duchową kleryków. Pierwszym problemem jest wyznaczanie zbyt małej liczby kapłanów. Patologią i pogwałceniem dobrego obyczaju jest wyznaczenie tylko jednego kapłana. Kanon 239 § 2 wyraźnie zastrzega, że seminarzysta ma swobodę wyboru kierownika duchownego. Zatem może wybrać także spośród kapłanów znajdujących się w regularnej sytuacji nie wyznaczonych przez biskupa. Jednak troską ordynariusza powinno być wyznaczenie takiej ilości kapłanów, wyposażonych w takie kompetencje i autorytet materialny aby seminarzyści nie musieli uciekać poza mury seminarium z wyborem kierownika duchownego. Niestety wielu przełożonych woli obsadzać prezbiterami różne często dziwne urzędy w kurii, a na seminarium przeznaczyć minimalną ilość wymaganą przez prawo. Takie postępowanie to oczywisty wyraz braku wiary i patrzenia tylko pod kątem doczesnym na zarząd diecezją czy prowincją zakonną. W przypadku braku odpowiedniej liczby kapłanów zawsze można odpowiednich przenieść do parafii w pobliżu seminarium, chociaż jest bardzo wskazane by chociaż część z nich była domownikami seminarium. Drugim problemem jest zapis kanonu 985, który dozwala przyjmowanie spowiedzi przez moderatorów zewnętrznych od swoich podwładnych, jeśli ci dobrowolnie o to proszą. Sytuacja taka poza sytuacjami zagrożenia życia i długotrwałej niemożności skorzystania z posługi innego kapłana jest z oczywistych względów niedopuszczalna. Jak potem ów moderator zewnętrzny ma dobrze wypełnić swoje zadanie nie naruszając tajemnicy spowiedzi? Drugą stroną medalu jest szczerość takiej spowiedzi. Kościół rozdzielił funkcję formatorów na tych działających zewnętrznie i wewnętrznie także ze względu na dobro dusz formowanych kleryków. Sytuacja zatajenia grzechu w trakcie spowiedzi bywa większym zagrożeniem duchowym niż sam zatajony grzech. Nie ma bowiem nic gorszego niż objaw zatajony przed lekarzem i konsekwentne stosowanie złej terapii. Należy także dobrze przypatrzeć się modelowi formacyjnemu stosowanemu w niektórych zakonach. Magister nowicjatu nigdy nie może łączyć także funkcji kierownika duchowego. Również praktyka kapituły win jest niewątpliwie ślepą uliczką w jaką niegdyś zabrnął Kościół. Owszem wotacja i plenarna dyskusja nowicjatu na temat każdego ze współbraci może przynieść dobre owoce, ale tylko wtedy gdy jest mądrze prowadzona i nie zmusza do samooskarżania się tak jak na spowiedzi. Trzecim problemem formalnym są sprawozdania do jakich są obowiązani ojcowie duchowni niektórych seminariów przez regulaminy i statuty tychże, bądź też przez niejawne zarządzenie ordynariusza w tej kwestii. Rozeznawanie sytuacji jaka panuje w seminarium duchownym jest niewątpliwym obowiązkiem każdego biskupa diecezjalnego czy wyższego przełożonego zakonnego nie mniej musi się ona odbywać zgodnie z prawem. Sprawozdanie sporządzane przez ojców duchownych jest oczywistym naruszaniem tajemnicy spowiedzi i tajemnicy kierownictwa duchownego. Takie zapisy w regulaminach i statuach seminariów bezwzględnie podlegają zaskarżeniu w Kurii Rzymskiej - dziwi zresztą że bywają z takimi zapisami zatwierdzane. Ojcowie duchowni naciskanie przez swojego przełożonego na takie sprawozdanie mają obowiązek odmówić pod karą ekskomuniki, a dalej zmuszani posłuszeństwem niech chętnie składają swój urząd i odwołują się do Stolicy Apostolskiej.

Niestety problemem jest także słabe wykształcenie ojców duchownych. Szczególny nacisk w wyborze odpowiednich kapłanów powinno się kłaść na ich właściwą znajomość teologii duchowości i teologii moralnej. Nie chodzi o to by wybierać doktorów tychże dziedzin (chyba że odznaczają się świętością życia, doświadczeniem i mądrością) ale z pewnością muszą być w tym zakresie biegli. Można zresztą urządzać specjalne kursy oraz egzaminy przed dopuszczeniem do tego urzędu. Sam wiele razy próbowałem z moim ojcem duchownym (notabene moralistą) rozstrzygnąć pod kątem stricte naukowym pewne problemy mojego życia i natrafiałem na porady o charakterze ogólnym lub kierowanie na drogę epikei i tym podobnych wybiegów ostatecznie wcale nie pomagających zbawieniu duszy. Może ktoś nazwie mnie rygorystą i skrupulantem, ale mam takie wrażenie że w dziedzinie sumienia i grzechu lepiej potraktować sprawę nazbyt surowo niż zbyt pobłażliwie. Będąc już po seminarium natrafiłem na spowiednika, który zwrócił mi uwagę, że oskarżenie się z grzechów to nie ma być poezja tylko konkretne wypunktowanie grzechów z jak najbardziej szczegółowym określeniem co do nazwy i znaczących okoliczności. Kto jak kto, ale ojciec duchowny musi umieć rozróżnić obmowę od oszczerstwa czy nierząd od cudzołóstwa - zresztą kiedyś nie zaliczono by egzaminu spowiedniczego kapłanowi który nie potrafi rozróżnić tych grzechów. Nie wspominając już o analizie casusów, której dziś w wielu seminariach na wykładach z penitencji już nie ma.  Zatem kierownictwo duchowe nie może opierać się tylko na intuicji. Kwestia odpowiedniego wykształcenia ojców duchownych jest tym bardziej nagląca, że to właśnie w seminarium przez własną praktykę spowiedzi i rozmów duchownych seminarzyści uczą się "spowiedniczego fachu" od swoich ojców duchownych i to bardziej niż na wykładach... .

Ojcowie duchowni powinni zachęcać alumnów do tego aby wybierali sobie spowiednika i kierownika duchownego w tej samej osobie. Oczywiście można te funkcje rozdzielić, ale w praktyce nie jest to pożyteczne. Co bowiem wykracza poza ramy oskarżenia się w konfesjonale i zwięzłego pouczenia, należy rozszerzyć i omówić podczas rozmowy duchownej. Ojcowie duchowni powinni wdrażać swoich seminarzystów do regularnej pracy duchowej. Dopiero po seminarium zrozumiałem jak ważne jest przygotowanie do każdej rozmowy duchownej - wypunktowanie zagadnień do poruszenia, pytań oraz dokonania sprawozdania z pracy nad sobą wykonanej od ostatniej rozmowy duchownej. Rozmowy duchowne nie mogą być nazbyt ogólne - od ogólnej formacji są kazania i konferencje ascetyczne. Ojciec duchowny powinien na tyle znać swojego seminarzystę aby utworzyć jakiś program jego formacji i samemu także przygotować sobie odpowiedni zestaw zagadnień oraz pytań. Są takie tematy które muszą zostać poruszone z każdy seminarzystą, a mianowicie: motywacja, celibat, posłuszeństwo, ubóstwo, praktyki duchowe, samodyscyplina. Niestety kierownictwo duchowe zmienia się dziś często w sesje psychoterapeutyczne... . I tutaj dochodzimy do tezy tytułowej - bowiem kulawi na psychologię kierownicy duchowi prowadzą ślepych jeszcze w dziedzinie duchowości alumnów. Często złe kierownictwo duchowne gorsze jest od żadnego, toteż nie dziwi że w modernistycznych seminariach są klerycy którzy albo szukają kierowników poza seminarium albo co gorsza zupełnie porzucają kierownictwo nie widząc szans w propozycjach jakie przedstawia seminarium... . Zdarzają się księża którzy zrażeni do ojców duchownych w seminarium całymi latami się nie spowiadają! Dość przypomnieć przypadek pewnego ex kapłana diecezji płockiej i jego relację dotyczącą eksperymentu psychologicznemu jakiemu został poddany. Jest to grzech wołający pomstę do nieba traktować w ten sposób formację duchową w seminarium. Poziom moralny wykonawców tych eksperymentów można swobodnie porównać do poczynań  pseudolekarzy w obozach koncentracyjnych zarówno nazistowskich i faszystowskich jak i komunistycznych. Należy się trzymać tego co pewne - dać się prowadzić Kościołowi który uformował znanymi sobie metodami wielu świętych kapłanów.

Działalność ojców duchownych to także programowanie formacji duchowej ogólno-seminaryjnej. To oni mają dbać o jakość prowadzonych ćwiczeń duchowych. Powinni zachęcać  także do różnego typu umartwień nie wyłączając postu cielesnego, który poza tradycyjnymi wspólnotami monastycznymi został już niemal całkowicie wyrugowany. Kazania, a zwłaszcza konferencje ascetyczne powinny stanowić jakiś usystematyzowany program formacyjny a nie zdawać się na spontaniczną inwencję głoszących. Również ojcowie duchowni powinni mieć przydzielone poszczególne roczniki i prowadzić z nimi ćwiczenia duchowne dostosowane  do poziomu który osiągają klerycy. Należy zachować zwyczaj prowadzenia oddzielnych zamkniętych rekolekcji przed każdymi święceniami - także tymi mniejszymi. Muszą być one dostosowane tematycznie do przyjmowanego urzędu. Całe seminarium powinno odbywać rekolekcje adwentowe i wielkopostne. Dobrą praktyką są także rekolekcje rozpoczynające i wieńczące rok akademicki. Każdego miesiąca powinien odbywać się całodniowy dzień skupienia. Niedopuszczalne jest wykonywanie prac fizycznych oraz nauka w czasie rekolekcji czy dni skupienia. Zapraszanie zewnętrznych rekolekcjonistów powinno być poprzedzone solidnym namysłem i analizą. Nie należy wybierać tych najbardziej popularnych - tak zwanych katocelebrytów, ale prawdziwych mistrzów wiary. Zakres rekolekcji i prowadzone podczas nich ćwiczenia muszą być przedmiotem dyskusji ojców duchownych z prowadzącym rekolekcje. Ktoś powie że nie pozostawiam miejsca dla Ducha Świętego? Właśnie solidne przygotowanie do rekolekcji, kazań, konferencji jest objawem otwarcia się na działanie Ducha Świętego, który działa przede wszystkim przez naturę zgodnie z zasadą gratiam supponit naturam.

Z pewnością postulatów na temat posługi ojców duchownych mogłoby być więcej. To co trzeba zrobić na cito to z pewnością zabezpieczyć tajemnicę spowiedzi i rozmów duchownych. W dalszej perspektywie warto przemyśleć kwestię odpowiedniego przygotowania do tego urzędu. Niestety sprawa kierownictwa duchowego w neoseminariach nie wygląda dobrze. Również systematycznie obniża się jakoś ćwiczeń duchowych. Włączanie w nich elementów protestancko-charyzmatycznych czy psychologii nie sprzyja rozwojowi duchowemu przyszłego kapłana. Trzeba jasno rozdzielić treści które wykłada się na psychologii (która zresztą powinna być dostosowana do profilu studiów kościelnych) od duchowości. Niestety oba porządki bardzo często się mieszają co ma katastrofalne skutki. Niezależnie od poziomu formacji duchowej we własnym seminarium bracia klerycy muszą pamiętać że podjęcie stałego kierownictwa duchowego i posiadania stałego spowiednika, najlepiej w jednej osobie to bezwzględny obowiązek każdego seminarzysty. I bez tego nie da się godziwie przyjąć święceń w jakimkolwiek stopniu. Niech kapłani którzy nawet nie zostali poproszeni przez biskupa o spowiadanie kleryków chętnie przyjmują kierownictwo duchowe. Być może drogi bracie uznajesz iż nie jesteś wystarczająco dobry, ale jeśli seminarzysta ma do Ciebie zaufanie, jeśli masz świadomość wielkiej odpowiedzialności to już spełniasz wiele predyspozycji do tego zadania. Sam fakt że poszukujesz informacji aby pogłębić swoją wiedzę i doświadczenie, że czytasz strony i blogi tradycjonalistyczne sprawia że jesteś raczej po właściwej stronie mocy. Wielu kleryków skarży mi się na to że nie potrafią znaleźć dobrego kierownika duchowego, bo dobrzy kapłani im odmawiają. Przeto módlmy się o odwagę dla nich. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

czwartek, 16 sierpnia 2018

Prokurator, czyli moderator który zwykle abdykuje z funkcji wychowawczej

Laudetur Iesus Christus!

Dziś mowa o prokuratorze - ostatnim z moderatorów zewnętrznych w seminarium. Dla niewtajemniczonych czytelników wyjaśniam iż prokurator w seminarium znacząco różni się od prokuratora w potocznym rozumieniu. Otóż łaciński czasownik procuro, -are znaczy dosłownie opiekować się (zajmować) dobrami. Chodzi o dobra materialne, tak więc prokurator bywa także nazywany dyrektorem administracyjno-gospodarczym seminarium. Do jego podstawowych obowiązków należy troska o dobrostan w seminarium - o to by budynek i urządzenia znajdujące się w nim były sprawne, aby rachunki były opłacone, a domownicy mieli co zjeść.

Niestety wielu prokuratorów seminaryjnych abdykuje z funkcji wychowawcy i chociaż prawo wyraźnie nakłada na nich obowiązek bycia moderatorem seminaryjnym to jednak praktyka pokazuje że zwykle się od tego uchylają. Oczywiście że znajdą się pewnie wyjątki, nie mniej własne doświadczenie, jak również brak wzmianek o prokuratorach seminaryjnych w licznej korespondencji wyklętego kleryka świadczy dobitnie o tym, że w odczuciu wielu seminarzystów prokurator jest swoistym "panem nikt". 

Tymczasem funkcja wychowawcza prokuratora jest znacząca... . Większość duchowieństwa przynajmniej część życia będzie sprawowała jakieś funkcje kierownicze, a nawet jeśli nie to i tak wychowanie do szacunku dla dóbr materialnych i cudzej oraz własnej pracy jest niebagatelne. Nie jestem w stanie wyliczyć ile zakonnic, osób świeckich czy nawet współbraci żaliło mi się na brak szacunku dla ich pracy ze strony prezbiterów. Problem wychowania w tej materii zatem istnieje i jest poważny... . 

W jaki sposób powinien działać prokurator, aby swoje zadania wychowawcze spełnić jak najlepiej? Przede wszystkim powinien dać dobry przykład poprzez właściwe traktowanie pracy personelu seminaryjnego oraz pracy samych kleryków. Jest bowiem starą i dobrą tradycją iż seminarzyści przynajmniej pewne prace wykonują sami. Również prokurator powinien być odpowiedzialny jako formalny opiekun przynajmniej  części oficjów (stałych prac wykonywanych przez alumnów na okres semestru lub roku). I nie chodzi tutaj tylko nadzór czysto techniczny, ale o wsparcie wychowawcze, szczególnie że wiele seminariów wciąż stosuje politykę rozdzielania oficjów na zasadzie: "im bardziej się nadajesz tym lepiej abyś ćwiczył". Takie postępowanie formacyjne może przynieść owoce tylko wówczas jeśli klerycy nie będą panicznie bali się swoich zadań z obawy przed wydaleniem z seminarium. Prokurator przyjmując wykonaną pracę czy oficjum powinien bardziej patrzeć na zaangażowanie wykonującego aniżeli na rzeczywistą wartość wykonanej pracy. Z tym niestety bywa różnie. Również prokurator powinien wychowywać do właściwego używania dóbr materialnych i w tej kwestii powinien oddziaływać. A zatem to prokurator powinien jako pierwszy egzekwować wstrzemięźliwość od używania pewnych rzeczy nałożoną przez regulamin seminaryjny oraz obserwować jak klerycy szanują własność wspólną i wyciągać z tych obserwacji konsekwencje. Niestety sami prokuratorzy często przez swoje zaniedbania powodują zgorszenie wśród swoich wychowanków. Mnie na przykład denerwowało notoryczne marnowanie się zapasów żywności. Przyjmowaliśmy jej chyba zbyt dużo, potem obserwowanie wegetacji kilku ton ziemniaków, a także usuwanie ich gnijących - to nie jest miłe doświadczenie. Jest oczywistym, że przy takiej ilości gęb do wyżywienia trudno aby nic się nie zmarnowało, ale należy to zjawisko niwelować. Zawsze można nadmiar żywności przeznaczyć dla sierocińców, Caritasu itp miejsc. Niestety błędy w tej materii rozsiewają się potem na całe diecezjalne duchowieństwo. 

Praca powinna człowieka rozwijać a nie upadlać... . Niestety w wielu seminariach stosowany jest model w którym klerycy pracują głównie dla zabicia czasu, albo kształtowania charakteru. Otóż wykonywanie pracy niepotrzebnej, dla zdrowia szkodliwej, czasem jako kara nie tylko nie buduje charakteru, ale wręcz deformuje osobowość. Przypomina to obrazki z systemów słusznie minionych, choć gdzieniegdzie na świecie także i dzisiaj chrześcijan upadla się przymusową i bezsensowną pracą. Wyklęty kleryk ma bogate doświadczenia pracy bezsensownej zarówno w seminarium, jak i poza nim. Zadawana praca musi być potrzebna i nie może być ponad siły tych którzy ją wykonują. Pamiętam jak niejednokrotnie w największe upały kazano nam zawiasami od drzwi wycinać plewy z kostki brukowej. Na słuszną uwagę pewnej świeckiej osoby, że od tego jest Randup - nasz prokurator odparł iż nie ma sensu kupować tego środka skoro ma on do dyspozycji ponad 100 par Randupu ręcznego... . Pamiętam również przenoszenie różnych ciężkich rzeczy tam i z powrotem - często zupełnie bez sensu. Widziałem seminarzystów drobnej postury słaniających się z wyczerpania podczas letnich prac, gdzie kazano im dźwigać gabaryty, których normalny pracownik fizyczny ze względów BHP nigdy bez odpowiedniego sprzętu by nie ruszył. Ilu z tych kleryków zapadło na przepukliny brzuszne, pachwinowe to tylko jeden sam Pan Bóg wie - większość z tych chorób ujawni się dopiero za kilka lub kilkanaście lat. O pracach szkodliwych i bezsensownych mógłbym solidną książkę napisać. Myślę że czytelnicy mają w tej kwestii wyczucie... . 

Bywa też tak, że w seminariach pracy fizycznej praktycznie nie ma. Wszystko robi personel pomocniczy. O ile jestem przeciwnikiem ciężkiej pracy fizycznej, o tyle uważam, że w seminarium nie powinno się zatrudniać na przykład sprzątaczek. W przypadku kuchni personel powinien ograniczać się tylko do przygotowywania posiłków. Wszystkie prace o charakterze porządkowym, a więc sprzątanie, zamiatanie, grabienie, prace w ogrodzie itp powinni wykonywać seminarzyści. U nas panował system mieszany - dużo prac lekkich wykonywał personel, ale były też prace zbyt ciężkie, które były niesłusznie wykonywane przez kleryków.

Poza kwestiami wychowawczymi prokurator jest odpowiedzialny za dobrostan fizyczny seminarzystów. Niestety higiena w wielu seminariach pozostawia wiele do życzenia. I nie chodzi mi o kwestie czystości - chociaż i tu bywa różnie, ale o zdrowy styl życia. Już sam rozkład dnia, a może lepiej notoryczne jego nieprzestrzeganie sprawia, że seminarzyści bywają po prostu przemęczeni. Na spoczynek nocny trzeba przeznaczyć 8 h - i od tego nie ma wyjątku. Jeśli wstanie jest o 5:30 to gaszenie świateł musi być o 21:30. Trzeba zwrócić uwagę, że godzina gaszenia świateł nie oznacza automatycznego zaśnięcia alumnów. Również czas przeznaczony na odpoczynek. Powinno go być przynajmniej 3 h - w praktyce wielu seminariów jest mniej. Przy tym odpoczynkiem nie jest załatwianie spraw na mieście, czy wizyta u lekarza. Wobec czego konieczne jest rozdzielenie czasu do własnego zagospodarowania na czas bezwzględnie przeznaczony na odpoczynek. Na szczęście regulaminy przynajmniej kilku seminariów duchownych w Polsce obligują alumnów do tego by przynajmniej część rekreacji spędzali we właściwy sposób. Niedopuszczalne jest wyznaczanie czasu na wykonanie oficjów w czasie odpoczynku. Dochodzi do tego, że niektórzy klerycy w praktyce są w ogóle pozbawiani czasu wolnego. Jest to nie tylko sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, ale także niehumanitarne. Nie twierdzę, że czasami nawet zabranie rekreacji jest niewychowawcze, choćby dla pewnych zadań interwencyjnych. Ale na pewno nie powinno się z tego robić zasady. Nie wychowuje to do żadnej ofiarności jak twierdzą niektórzy deformatorzy ale powoduje przewlekłe przemęczenie i powoduje że w przyszłości już jako księża owi alumni nie będą szanować zdrowia i życia innych. Seminarium nie może być czasem który bierze się na przetrwanie. Niestety oddziaływanie niektórych deformatorów i atmosfera jaka panuje w wielu seminariach powodują, że klerycy przetrzymują czas formacji, co praktycznie wyklucza zakładane przez formację cele. 

Jest jeszcze kwestia o której mi moi czytelnicy nie piszą z pewnej ascetycznej powściągliwości, nie mniej problem odpowiedniego wyżywienia też istnieje. W seminarium przeżyłem trzech prokuratorów. Muszę przyznać, że w czasie mojej (de)formacji jedzenie znacząco się poprawiło z poziomu moim zdaniem nieakceptowalnego (spleśniały chleb, dania typu przegląd tygodnia) do poziomu który uważam za nazbyt wystawny i przy tym także niezdrowy. Największym absurdem było jak za pewnego prokuratora w dzień jego urodzin dostaliśmy lody, a następnego dnia przeterminowany jogurt. Ktoś chyba źle rozstawił akcenty... . Trzeba jasno określić, że jedzenie w seminarium musi być przede wszystkim zdrowe. Jeśli seminarium nie stać na dwudaniowy obiad, to lepiej zrobić jedno danie, ale zdrowe i pożywne niż byle jakie dwa dania. Lepiej zrezygnować z wystawnych uczt dla gości seminaryjnych i to kimkolwiek by oni nie byli niż narażać seminarzystów na utratę zdrowia. Wystarczy pomyśleć! Księża przeżywają w seminarium 6 lat życia - to wystarczająco dużo aby przez niezdrowe jedzenie nabawić się otyłości, zespołu metabolicznego, wrzodów w przewodzie pokarmowym i wielu innych chorób. Kościół jest potem obciążony tymi chorobami, bo księża którzy chorują kosztują więcej, a do tego trzeba ich zastępować. Nie twierdzę że chory kapłan jest mniej warty, zwłaszcza jeśli chorobę przeżywa ofiarując ją za Kościół ale chyba każdy rozumie, że lepiej zapobiegać niż leczyć.

Perspektywa posługi prokuratora w seminarium którą zarysowałem z pewnością zdaniem wielu czytelników wykracza w zakres zadań prefekta oraz rektora. Nie twierdzę że w każdym seminarium możliwe jest przyjęcie wszystkich tych postulatów. Nie mnie należy przemyśleć przekazanie realnych kompetencji wychowawczych prokuratorowi. Nie powinno się też dobierać do tej funkcji kapłana który jest tylko po ludzku obrotny i zaradny w kwestiach majątkowych. Tu chodzi o coś więcej. Śmiem twierdzić, że misja wychowawcza i zadania prokuratora są dużo trudniejsze niż prefektów. Jednak większość prokuratorów ogranicza swoje zadania jako moderatora seminaryjnego jedynie do biernego uczestniczenia w sesjach profesorskich i bieżących apelach do kleryków o poszanowanie własności seminaryjnej. Nie tędy droga... .

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

piątek, 10 sierpnia 2018

Grzechy prefektów seminaryjnych

Laudetur Iesus Christus!

Wpis o prefektach w seminarium nie jest łatwy i to niezależnie od tego czy pisze je wyświęcony kapłan, kleryk, czy wyklęty kleryk. Okazuje się bowiem że to właśnie prefekci są najbardziej znienawidzoną grupą moderatorów seminaryjnych - wiem to z autopsji jak również z korespondencji. Uwaga - czasami zdarza się seminarium bez prefekta, wtedy jego funkcję przejmuje wicerektor, zresztą i w seminariach z większą liczbą moderatorów wicerektor pełni przynajmniej po części tytułową funkcję. Zadaniem prefektów jest czuwanie nad dyscypliną seminaryjną. Należy przez to rozumieć karność alumnów w wykonywaniu swoich obowiązków duchowych, intelektualnych jak również stricte moralnych.

Niestety z mojej korespondencji, a po części i doświadczenia wynika, że wielu prefektów traktuje swój urząd jednostronnie, tzn dbają oni tylko i wyłącznie o zewnętrzną stronę przestrzegania regulaminu, przez co stają się zwykłymi dozorcami. Nie tędy droga...! Prefekt, który przecież nie musi dbać o doczesne sprawy seminarium, ani reprezentować go na zewnątrz, może poświęcić się w całości pracy wychowawczej. Weryfikacja drodzy prefekci oczywiście należy do waszych zadań, ale ani nie jest zadaniem głównym (bo od tego jest rektor) ani najważniejszym. Zapominacie bardzo często, że seminarium to miejsce wzrastania, miejsce w którym człowieka trzeba wychować, a nie tylko sprawdzić czy po zewnętrznej stronie kielicha pasuje do kapłaństwa. 

Nie jest dobrym wychowawcą ten, kto tylko egzekwuje. Prefekt powinien mieć czas na rozmowy z klerykami (i nie chodzi o takie urzędowe, tylko zwykłe) oraz spędzanie z nimi czasu, dobrze gdy wykłada jakieś przedmioty, chociaż nie jest to konieczne. Ograniczanie wykonywania tego urzędu do przejścia przez pokoje kleryckie w czasie studium, czytania duchownego czy silentium jest głębokim nieporozumieniem. Również cedowanie wyjaśniania regulaminu klerykom na ojców duchownych. Prefekci problemem formacji winni się zająć kompleksowo, będąc także duchowym wzorem dla swoich wychowanków, a to oznacza ponoszenie także trudów regulaminowego życia takich jak chociażby zachowanie ciszy. Nie wypada w czasie silentium przyjmować prefektowi kolegów - zwłaszcza gdy owi zachowują się głośno... . 

Problemem wielu seminariów jest brak personalistycznego podejścia wychowawczego. Wielu kleryków zwyczajnie nudzi się w seminarium. Wiadomo, że musi być czas na naukę, ale jeśli kleryk w czasie studium się nie uczy to niekoniecznie dlatego że nie jest zdyscyplinowany. Być może warto zbadać jego sytuację. Może opanowanie materiału zajmuje mu mniej czasu, może warto nawet w trakcie formacji wysłać go na dodatkowe wykłady lub nawet studia - albo po prostu zorganizować koło naukowe czy zainspirować interesującą lekturę żeby wychowanek nie popadł w lenistwo, a Kościół miał z tego pożytek. Rozeznawaniem takich sytuacji powinni się zająć właśnie prefekci. Oni powinni przedkładać rektorowi propozycję radzenia sobie z takimi problemami. Ale oczywiście łatwiej jest robić codzienny lub cotygodniowy niezapowiedziany nalot i sprawdzać czy klerycy siedzą przy biurkach i czy mają zamknięte laptopy.

Rzeczą bardzo poważną jest naruszanie prywatności. Jest to bardzo nagminne i zdarzało się także w moim seminarium. Sprawę traktuję w kategorii ciężkiego grzechu. Niedopuszczalne jest przeglądanie korespondencji alumna, wertowanie jego osobistych notatek, rewizja (chyba że dla najpoważniejszej przyczyny i zawsze w obecności zainteresowanego), podsłuchiwanie itp rzeczy, które można zostawić dla systemu słusznie minionego. W XXI wieku, kiedy każdy kleryk ma konto na fb, działa w sieci, wypowiada się naprawdę nie jest trudno wybadać jakie ma intencje idąc do kapłaństwa i czy posiada stosowne kwalifikacje duchowe i moralne. Dzisiaj kiedy seminaria świecą pustkami można i trzeba postawić na weryfikację opartą na przebywaniu i ludzkim poznawaniu alumnów. Jeszcze poważniejszym deliktem jest tworzenie siatki wywiadowców - sam byłem przez jednego z prefektów podczas urzędowej (sic!) rozmowy nakłaniany do takiej współpracy. Skutecznie niszczy to wspólnotę seminaryjną i (de)formuje przyszłego prezbiterium, wspiera kolesiostwo i cwaniactwo. Być może dla was wygodniej jest w ten sposób sprawować powierzony wam urząd, ale ten sposób gorszy seminarzystów.

Prefekt jest praktycznie jedynym moderatorem zdolnym obiektywnie ocenić kompetencje moralne przyszłych kandydatów od strony zewnętrznej. Ten aspekt posługi prefekta jest zupełnie pomijany. Pozostawia się z boku zagadnienia moralne w formacji. Praktycznie tylko za występek kwalifikowany kleryk może wylecieć. Ponad połowa przypadków wydaleń to bliżej nieokreślone kwestie osobowościowe. Przechodzą więc kandydaci złośliwi, obłudni, kłamiący, pyszni, skąpi, leniwi... . Jeśli jakiś alumn pada ofiarą nagonki ze strony kolegów - często okrutnej i niesprawiedliwej to prefekt przedstawia radzie seminaryjnej że taki kandydat ma zbyt słabą osobowość. A seminarium ani w małej części nie odzwierciedla życia w duszpasterstwie poza murami. Przecież żaden kapłan we współczesnych warunkach nie dzieli ze współbraćmi całego życia - posiada chociażby oddzielny pokój i łazienkę. Zaszczuć dobrego człowieka łatwo, wyrzucić też. A potem dziwimy się że wśród duchowieństwa tyle buców i chamów... . 

Niestety większość alumnów odczuwa lęk przed moderatorami zewnętrznymi. W takim układzie nie można mówić o formacji, a raczej o zabawie w kotka i myszkę. Nie może być tak, że alumn widząc prefekta analizuje z jego wyrazu twarzy czy może w czymś nie podpadł. Oczywiście bywa i przeciwieństwo prefekta-cerbera.... . Prefekt-kumpel też nie jest dobrym modelem wychowawczym. Ostatecznie prefekt musi posiadać autorytet. Jeśli jest tylko dobrym kompanem do gry piłkę, wycieczek rocznikowych, czy podwieczorków - to można mówić o utracie tego autorytetu, także w jego formalnym aspekcie, czymś w rodzaju abdykacji z urzędu. 

Z pewnością urząd prefekta nie jest łatwy... . Przyjmujący go niech dobrze zbadają sprawę w sumieniu zanim się zgodzą, szczególnie, że godzić się nie muszą. Jeśli kandydat na prefekta ma złe doświadczenia z własnej formacji niech lepiej z pokorą odmówi biskupowi niż podejmie się zadania którego nie jest w stanie właściwie wypełnić. Złych wzorców i modeli formacyjnych nie można przenosić z pokolenia na pokolenie. Biskupi i rektorzy niech pilnie zważają kogo wybierają do roli prefekta. Kapłan piastujący ten urząd powinien być doświadczony, zrównoważony, dojrzały i posiadać wybitne kwalifikacje moralne. Raczej należy wybierać najlepszych i zdecydowanie nie traktować tego urzędu jako dobrego zapisu w CV dla przyszłego biskupa... .

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk