czwartek, 14 marca 2019

Dekalog - przypatrzmy się naszemu sumieniu

Laudetur Iesus Christus!

Trwamy w wielkim poście. Drogim czytelnikom proponuję uczynienie wspólnego rachunku sumienia. Dlatego w tym czasie tematycznie przejdziemy wszystkie przykazania od X do I - w tej właśnie kolejności. Nie będzie to opracowanie akademickie, choć postaram się pewne rzeczy uporządkować. Zwrócę uwagę na pewne kwestie które być może nam umykają szczególnie ze względu na środowisko jakie tworzymy jako duchowieństwo czy też wierni tradycji. 

Dziś zwracam uwagę na sam dekalog. Jak wiemy słowo to oznacza dziesięć słów. Niektórzy mylnie sądzę wskutek uproszczeń katechetycznych, że dekalog został nam dany przez Pana Boga. Otóż taki zbiór w Piśmie Świętym nie istnieje. Są co prawda dwa zbiory w Wj 20,2–17 i Pwt 5,6–21 które stanowią podstawę biblijną, jednak uważny czytelnik zobaczy że w każdym z tych tekstów przykazań jest dużo więcej. Nie są więc prawdziwe ryciny przedstawiające Mojżesza z tablicą dziesięciu przykazań, aczkolwiek zgodnie z zasadą poglądowości można taki obraz pokazać pod warunkiem że w odpowiednim momencie ukaże się iż jest on stricte metaforyczny. Bo chociaż dekalog nie jest Słowem Bożym w rozumieniu zawężonym to jednak stanowi Bożą naukę. U podstaw tego skrótowego wyliczenia nauki moralnej Kościoła stoi św Augustyn, chociaż na popularności zyskały dopiero schematy podane w katechizmach. Obecnie obowiązuje wersja z katechizmu kard. Gaspariego. 

I tutaj jest podstawowy argument dlaczego Kościół nie zafałszował żadnego przykazania. Otóż zakaz czynienia rzeźby i podobizny Pana Boga aby oddawać jej cześć latreutyczną odnosi się do przykazania pierwszego i jest jego treścią. W ten sposób argumentując należy poddać w wątpliwość cały dekalog. Jest on owszem pewnym autorytatywnym wykazem, jednak w swej prostocie i systematyce bardzo praktycznym oraz łatwym do nauczenia a także wykładania. Niestety i ten skrót napotkał twardogłowych, którzy albo spłycili treść poszczególnych przykazań albo nie zechcieli ich wykładać do końca. Stąd wśród wiernych tak nikłe rozumienie powinności moralnych poszczególnych przykazań. 

Dekalog stanowi wzorzec dla rachunku sumienia. Zwłaszcza w ostatnich latach modne stało się czynienie rachunku sumienia wg innych schematów na przykład ośmiu błogosławieństw. Jako wyklęty kleryk nie mam odwagi powiedzieć iż czynienie rachunku sumienia wg innych wykazów jest niestosowne zwracam jednakże uwagę na to iż istnieje niebezpieczeństwo pominięcia pewnych kwestii w takim rachunku i chaosu który może się zakraść i który jest doskonałym polem do działania dla szatana - przyczyny dla której musimy czynić pokutę, praktykować post, sakrament pokuty etc. Tak więc zachęcam do trwania przy tym co pewne i sprawdzone, na czym doszła do doskonałości rzesza świętych. Pamiętajmy że sprawy zbawienia nie są dobrym miejscem do eksperymentowania, ponieważ zasadniczo nie mamy drugiej szansy. 

Dawny pacierz każdego wieczora przewidywał odmówienie dekalogu. Było to powodowane troską o zbawienie dusz. Do praktyki wieczornego rachunku sumienia należy powracać. Kogo taki rachunek obciąża ten wzbudza żal i chęć poprawy a następnego dnia idzie do spowiedzi. Dziś kiedy mamy laksystyczną teologię często zapominamy o tym że w grzechu ciężkim nie wejdziemy do Królestwa Niebieskiego, a nawet jeśli pamiętamy to zbyt łatwo dyspensujemy nasze grzechy jako lekkie. Przeto poświęćmy ten święty czas jako powrót do Pana i do naszej świętości zakurzonej i zabrudzonej przez zabieganie w duchu tego świata. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

czwartek, 28 lutego 2019

Antykultura postu

Laudetur Iesus Christus!

Dziś tłusty czwartek - jakże hucznie obchodzony... . Nawet w mojej świeckiej pracy były pączki, podłej nota bene jakości ale jednak, a przed jedną cukiernią widziałem kolejkę kilkudziesięciu osób. Ciekaw jestem ile z tych osób które jadło dziś pączki pójdzie za tydzień w środę na Mszę, a ile z tych osób, które podda się tradycyjnemu popiołkowaniu podejmie rzeczywisty post.

Jednym ze znaczących acz nie zauważalnych elementów deformy liturgicznej było zniesienie przedpościa - czyli okresu przygotowania do wielkiego postu trwającego przez trzy niedziele i kończącego się się tradycyjnym nabożeństwem 40-godzinnym. W tym czasie post jeszcze nie obowiązywał - w okresie zapustnym stopniowo przechodzono w rytm pokuty. Był to dobry czas na głoszenie kazań przygotowujących do postu. Jest to tylko jeden z etapów rugowania postu jako takiego. 

Dużo poważniejsze jest zniesienie dyscypliny postnej jako takiej. Dawniej wielki post to rzeczywiście było wyrzeczenie. Post ilościowy obowiązywał prze wszystkie dni tego okresu poza niedzielami - wolno był spożywać jeden posiłek do syta i maksymalnie trzy dziennie. W piątki i soboty dodatkowo obowiązywał post jakościowy czyli od potraw mięsnych. Zgromadzenia zakonne, seminaria itp celebrowały post surowiej niż nakazywało prawo ogólne. Również wigilie ważnych uroczystości obchodzono post jakościowy i ilościowy.

Dla przeciwwagi dziś post obowiązuje tylko w środę popielcową i wielki piątek. Wstrzemięźliwość od pokarmów mięsnych będąca dziś naprawdę symbolicznym wyrzeczeniem obowiązuje co prawda w każdy piątek jeśli nie przypada uroczystość lub oktawa wielkanocna, jednak w wielu krajach istnieje indult a świadomość konieczności zachowania tej praktyki praktycznie zanikła. 

Żyjemy w kulturze, która jest antykulturą postu. To co wyewoluowało z postu - mianowicie karnawał, tłusty czwartek, ostatki są skrupulatnie zachowane, zaś sama przyczyna tych obyczajów została poniechana.  I żeby było jasne nie ma nic złego w zjedzeniu pączka, zabawie karnawałowej czy śledziku w ostatki, ale nie powinniśmy porzucać przyczyny dla której te obyczaje powstały.

Post czyli dobrowolne wyrzeczenie się rzeczy dobrej jest potrzebny nie Panu Bogu ale nam. Zwłaszcza dziś kiedy kultura zmusza nas niejako do niepohamowanej konsumpcji chciejmy pościć. Co prawda Kościół z Jego modernistycznymi pasterzami przestali nas już do postu zmuszać nie mniej idźmy za praktyką wieków, która uświęcała rzesze wiernych i szlifowała cnoty armii świętych. Podejmijmy post - chociaż taki jaki wynikał ze starych przepisów. Pamiętajmy jednakowoż iż postem nie jest rezygnacja z grzechu - to jest przykazanie moralne i konieczność. Nie pości ten kto porzuca palenie, obżarstwo czy pijaństwo. Owszem wielki post jest dobrym punktem wyjścia do walki z tymi grzechami, ale samej tej walki nie można nazwać postem. Post nie jest również dietą - wbrew temu co niektórzy sądzą nie można jednocześnie się odchudzać i pościć, albo robimy jedno albo drugie, post służy duszy, a odchudzanie ciału.

Pan nasz Jezus Chrystus dał nam przykład postu, przestrzegał także uczniów, że pewne rodzaje złych duchów można wypędzić tylko modlitwą i postem. Chciejmy zatem pójść za tą radą naszego Zbawiciela i podejmijmy post który wielki będzie nie tylko z nazwy. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

poniedziałek, 11 lutego 2019

Ostatnie namaszczenie vs sakrament chorych

Laudetur Iesus Christus!

Jednym z najmniej rozumianych sakramentów Kościoła jest właśnie ów piąty w kolejności sakrament. Istnieje wiele różnych poglądów na temat nazewnictwa także tego kiedy i jak go przyjmować. Niestety w ostatnich dziesięcioleciach doszło do mnóstwa wypaczeń związanych z tą ceremonią. 

Reforma liturgii, jak zapewne dobrze wiedzą czytelnicy bloga, polegała nie tylko na zmianie obrzędów mszalnych, ale także innych sakramentów. W przypadku piątego sakramentu doszło do zmiany zarówno nazwy, dyspozycji przyjmującego, formy oraz materii. Przez to wielu tradycjonalistów zadaje sobie pytanie czy jest to ten sam sakrament który ustanowił Chrystus Pan. Pobieżne spojrzenie na nowy ryt i słowa listu św. Jakuba, które stanowią podstawę biblijną sakramentu wydają się potwierdzać słuszność zmian. Niestety głębsze spojrzenie pokazuje jak bardzo zdemolowano ten sakrament pozostawiając jednak pewne pozory dobra.

Pierwszą kwestią jest nazwa. Określenie ostatnie namaszczenie rzeczywiście jest niezbyt fortunne. Jakkolwiek oczywiście zwykle bywa iż jest to ostatnie namaszczenie jakie przyjmuje katolik, to nie zawsze jest to prawdziwe. Sam autor bloga przyjął ten sakrament w takim wieku iż mógł jeszcze potem przyjąć namaszczenie związane z sakramentem święceń. Również w przypadku dzieci możliwe jest przyjęcie tego sakramentu przed bierzmowaniem, jednak dobra praktyka nakazuje najpierw wybierzmować a potem udzielić ostatniego namaszczenia. Oczywiście dotyczy to tylko sytuacji gdy powodem namaszczania jest prawdziwe zagrożenie życia związane z przeżywaną chorobą. Nowa nazwa "sakrament chorych" wydaje się lepiej odzwierciedlać istotę tego sakramentu. Tak więc tej kwestii nie ma specjalnie nic do zarzucenia, chociaż warto odnotować iż pojęcie choroby jest szerokie co dewastatorzy tego sakramentu skutecznie wykorzystali, ale mowa o tym będzie poniżej. Za nazwą ostatniego namaszczenia przemawia właśnie owa specjalna okoliczność którą jest zagrożenie życia.

Dawniej sakramentu ostatniego namaszczenia udzielano wtedy gdy choroba sprowadzała zagrożenie śmierci. Niewątpliwie wadą tego było częste zaniedbanie tego sakramentu i płynących zeń łask, należy jednak pamiętać że sakrament ten do zbawienia konieczny nie jest co zauważa sam św. Tomasz z Akwinu. Dzisiaj wystarczy że choroba lub niedołęstwo przybliża śmierć. Zresztą praktyka szafowania sakramentem chorych w praktyce dopuszcza każdą chorobę - nie wyłączając tych które zgonem nigdy się nie kończą. Bo jak inaczej uzasadnić praktykę odprawiania specjalnych Mszy Świętych lub nabożeństw ze zbiorowym udzielaniem tego sakramentu? Sam podczas takiej celebracji byłem zachęcany do przyjęcia tego sakramentu - rzecz jasna odmówiłem, bo nie znajdowałem się w stanie w którym ten sakrament byłby zasadnie udzielony. Powracając do kwestii pastoralnych - często podkreślana na blogu zasada salus animarum w odniesieniu do ostatniego namaszczenia określała iż skutkiem tego sakramentu jest walka z grzechem, odpuszczenie kary doczesnej za grzechy, a uwolnienie od cierpienia i wyzdrowienie tylko wówczas gdy byłoby to dobre dla duszy. Z pewnością są to także skutki tego sakramentu jednak nie są one najważniejsze i nie można wymagać by one zachodziły. Ostatnie namaszczenie przyjmuje się po to aby dobrze przygotować się na śmierć, a nie po to by ją zażegnać. Stąd też w modlitwach znajduje się modlitwa "duszo chrześcijańska wynijdź z tego świata" której kapłani często obawiają się odmawiać.  Z pewnością też nie należy ulegać mitom jakoby przyjęcie tego sakramentu było nieuchronnie związane ze śmiercią, wszak także w starym nauczaniu podkreślano iż można ten sakrament powtarzać. Jednak z pewnością zbiorowe celebracje jak również udzielanie tego sakramentu tylko z powodu starości bądź błahej choroby jest nadużyciem.

Poważniejszą kwestią jest zmiana formy tego sakramentu. Wypływa ona zresztą z błędnej nauki o skutkach tego sakramentu. Nowa forma brzmi tak: "Przez to święte namaszczenie niech Pan w swoim nieskończonym miłosierdziu wspomoże ciebie łaską Ducha Świętego. Pan, który odpuszcza ci grzechy niech cię wybawi i łaskawie podźwignie. Amen." Wydaje się że powyższe słowa lepiej oddają istotę sakramentu niż stare: "Przez to święte namaszczenie i przez najdobrotliwsze miłosierdzie Swoje nich ci odpuści Pan, cokolwiek przewiniłeś wzrokiem... słuchem... powonieniem... smakiem... mówieniem... dotykaniem... i chodzeniem." Zaznaczają się różnice w pojmowaniu skutków tego sakramentu - w nowej formule akcentuje się uzdrowienie fizyczne i ulgę w fizycznym cierpieniu, w starej zaś formule zaznacza odpuszczenie grzechów. Warto popatrzyć tutaj na katolicką soteriologię, która uczy nas że cierpienie i śmierć i przyszły na świat właśnie przez śmierć. Sam Chrystus Pan uzdrawiając chorych zawsze podkreślał konieczność uzdrowienia duchowego i zawsze mówił o odpuszczeniu grzechów. Stara formuła sakramentalna jest zatem lepsza ponieważ określa łaski które muszą zostać wylane jeśli uzdrowienie fizyczne ma nastąpić. Niestety duchowieństwo mało interesuje się kwestią uzdrowień. Trzeba jasno podkreślać że uzdrowienia fizyczne niepołączone z uleczeniem duszy nie pochodzą od Pana Boga... . 

Wreszcie sama materia sakramentu. W starym rycie namaszczenia dokonuje się olejem który zawsze musi być poświęcony i egzorcyzmowany przez biskupa oraz sporządzony z oliwy z oliwek. Materią bliższą jest namaszczenie zmysłów o których mowa w formie sakramentalnej. Obrzędy poświęcenia oleju chorych odwoływały się do wszystkich skutków tego sakramentu. Również egzorcyzmowanie wzmacniało moc materii sakramentalnej. W nowym obrzędzie wystarczy olej roślinny, może być pobłogosławiony (sic!) przez kapłana celebrującego namaszczenie i to tylko na czas sprawowania obrzędu. Namaszcza się czoło i dłonie chorego, chociaż zgodnie z obyczajem miejscowym można namaścić inne części ciała. Widać więc zasadnicze różnice... . Olej chorych po staremu jest egzorcyzmowany i poświęconych przez biskupa co ma wyrażać łączność z urzędem apostolskim. W nowy zaś sposób olej chorych jest zaledwie błogosławiony. Czym się oba akty różnią tłumaczyłem już w innych wpisach, ale w skrócie rzecz poświęconą oddaje się na wyłączną służbę Bożą, a błogosławieństwo to uproszenie łask dla spraw doczesnych. Pobłogosławiony olej można z powodzeniem użyć do smażenia frytek, podczas gdy w przypadku oleju poświęconego jest to już nadużycie i grzech przeciw drugiemu przykazaniu Bożemu. Wydaje się że materia sakramentalna winna być jednak poświęcona (konsekrowana), ale może jako wyklęty kleryk bez stopni i tytułów naukowych znam się na tych sprawach mniej niż uczeni doktorzy modernizmu. Znamiennym jest także fakt iż olej pobłogosławiony przez kapłana jest "ważny" tylko na czas sprawowania sakramentu - zatrąca to moim zdaniem mocno protestanckim sposobem myślenia. Per analogiam - skoro Eucharystia jest ważna także po jej sprawowaniu to jest tak również z właściwie poświęconym olejem. Warto zwrócić uwagę że zmiana dotyczy także substancji oleju. Wiemy że wszystkie sakramenty ustanowił Chrystus Pan  - jest mocno wątpliwe, że w przypadku ostatniego namaszczenia twierdził o byle jakim roślinnym oleju, skoro tak wyraźnie w świętej Ewangelii mamy naukę o materii chrztu i Eucharystii, gdzie nie chodzi o byle jaką ciecz ale jasno określoną... . Już św. Tomasz zauważa, że w niektórych krajach oliwki nie rosną, poleca jednak by się o taki olej postarać, a w przypadku jego braku sakramentu po prostu nie udzielać. Dzisiaj kiedy w każdym niemal sklepie spożywczym można kupić oliwę z oliwek argument niedostępności po prostu upada. Również dostępność biskupów i rozmiary diecezji są takie, że nieposiadanie przez parafię oleju poświęconego przez biskupa to po prostu zwykłe zaniedbanie.

Pomimo tego iż powierzchownie zmiany w sposobie pojmowania piątego sakramentu Kościoła wydają się zasadne, bardziej zbliżają przyjmujących do świadomego przyjęcia tego sakramentu oraz lepiej wyrażają słowa listu św. Jakuba o tym obrzędzie to jednak jako wyklęty kleryk opowiadam się za ostatnim namaszczeniem. Nie twierdzę że nowe namaszczenie jest nieważne aczkolwiek przynajmniej w pewnych wypadkach można mieć co do tego wątpliwości. Najbardziej destrukcyjną zmianą jest moim zdaniem właśnie owe przeniesienie akcentu z uzdrowienia duchowego na fizyczne. Jest to niestety zgodne z ogólną zmianą paradygmatu w duszpasterstwie. Paradoksalnie właśnie takie rozłożenie akcentów może niweczyć skutek uzdrowienia fizycznego zgodnie z argumentacją jaką podałem powyżej. Wobec tego wszystkiego zachęcam wiernych do wybierania ostatniego namaszczenia zwłaszcza w sytuacji w której jest już naprawdę źle i śmierć zbliża się nieubłaganie.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

sobota, 2 lutego 2019

Wywód wartość czy upokorzenie?

Laudetur Iesus Christus!

Dziś obchodzimy święto oczyszczenia NMP czyli w nowej nomenklaturze Ofiarowanie Pańskie. Zgodnie z Tradycją 40 dni po narodzenia naszego Pana Jezusa Chrystusa Maryja i Józef zanieśli go do Świątyni aby złożyć ofiarę za narodzone dziecko jak nakazywać żydowski zwyczaj. Ceremonia ta miała podwójny wymiar, z jednej strony stanowiła podziękowanie za dar macierzyństwa i ojcostwa, z drugiej strony odwoływała się do prawdy iż dziecko nie jest własnością rodziców ale Pana Boga. Katolicka mądrość liturgiczna przejęła ów zwyczaj, który w rycie rzymskim zowie się wywodem. 

Obrzęd wywodu sprawowany być może albo wraz ze chrztem dziecka, albo oddzielnie. W dawniejszych czasach kiedy ludzie zachowywali więcej wiary i chrztu nie odkładano na dalekie miesiące po narodzenia lub nawet ponad rok - dziecko przynoszono do chrztu zaraz w dniu urodzin lub nazajutrz. Zwykle matka w chrzcinach nie uczestniczyła z powodu słabości związanej z połogiem. Dopiero gdy odzyskiwała siły przychodziła do świątyni wraz z dzieckiem aby poddać się wywodowi. Sam wywód to specjalne błogosławieństwo jakie matka otrzymuje po urodzeniu dziecka. Obrzęd jest krótki choć składa się z wielu elementów. Najpierw kapłan prowadzi matkę z dzieckiem od kruchty do wielkiego ołtarza odmawiając antyfonę maryjną "sub Tuum presidium". Następnie przy wielkim ołtarzu kropi matkę i dziecko wodą święconą oraz odmawia hymn Magnificat. Potem wszyscy odmawiają Modlitwę Pańską, następują krótkie suplikacje i dwie modlitwy - jedna w intencji matki, a druga w intencji dziecka. Na koniec kapłan błogosławi matkę. Obrzęd odprawia się w dwóch wersjach - po urodzeniu dziecka żywego i po urodzeniu dziecka martwego. Oddaje to realizm z jakim Kościół podchodzi do kwestii związanej z macierzyństwem.

Niestety w czasie deformy liturgii po ostatnim soborze obrzęd ów poddano wielkiej krytyce i doszło do tego iż dziś nie sprawuje się go wcale, choć zawsze można go było w pełni odprawiać w języku narodowym. Jako główną przyczynę podawano rzekome upokorzenie kobiety, która po porodzie wymaga oczyszczenia aby móc znowu uczestniczyć w liturgii. Przede wszystkim wywód nigdy nie był obligatoryjny, aczkolwiek zwykle przestrzegano tej ceremonii. Po drugie obrzęd ten jest wspomnieniem czynności Najświętszej Maryi Panny która przyszła do Świątyni chociaż jako niepokalana oczyszczenia nie potrzebowała. I dzisiaj nie potrzeba oczyszczenia w takim rozumieniu jak to praktykowali żydzi. Owszem oczyszczamy swe dusze przed przyjmowaniem sakramentów żywych przez chrzest oraz pokutę sakramentalną, jednak nie potrzebujemy symbolicznych oczyszczeń ciała. W rzeczywistości wywód jest podziękowaniem Kościoła dla matki za trudy macierzyństwa, za to że zdecydowała się na macierzyństwo. Wywód wypełnia także formę deklaracji matki że chce wychować dziecko po katolicku zwłaszcza jeśli chrzest odbył się o czasie tzn bezpośrednio po chrzcie i matka nie mogła w nim uczestniczyć. W końcu wywód jest ofiarowaniem samego dziecka Panu Bogu, uznaniem że matka nie jest właścicielką dziecka, ale że otrzymała je jako dar od Pana Boga, jednak dziecko jest własnością samego Boga. Ten obrzęd ma przypomnieć o tym że dziecko jako osoba ma własną autonomię. Wreszcie wywód daje Matce i dziecku określone łaski które wyrażają modlitwy wypowiadane przez kapłana w czasie wywodu.

Historia wywodu uczy że nie warto ulegać chwilowym modom oraz niepotwierdzonym opiniom teologicznym. Raczej lepiej jest zaufać wielowiekowej mądrości Kościoła, a gdy się czegoś nie rozumie dobrze jest zgłębić temat w dobrych źródłach. Z pewnością żadna kobieta poddając się wywodowi nie straci swojej godności, tak jak nie straciła Matka Boża, a na pewno wiele może zyskać. Przeto chrzcząc dzieci w rycie katolickim starajmy się także o ceremonię wywodu. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

czwartek, 31 stycznia 2019

Przebiskupienie, czyli episkopalizm koncyliarny

Laudetur Iesus Christus!

Być może sklerykalizowanym czytelnikom mojego bloga temat wyda się dziwny. W końcu chyba dobrze, żeby było wielu biskupów, w każdym razie na pewno lepiej niż jak w przypadku wizji sedewakantystycznej, gdzie nie wszystkie kontynenty są obsadzone posługą apostolską... . Może ktoś zapobiegliwie stwierdzi iż chodzi nie o ilość ale jakość. A ja powiadam, że biskupów jest za dużo i kropka.

Wystarczy rzecz dobrze przemyśleć, po co w ogóle jest biskup? W zasadzie urząd biskupa sprowadza się do rządzenia określoną diecezją, wyświęcania duchowieństwa i przyjmowania profesji zakonnych od osób życia konsekrowanego, sprawowania ściśle określonych i zastrzeżonych biskupowi sakramentaliów oraz czuwaniu nad dyscypliną kościelną. Pierwotną praktyką było wyświęcanie biskupa aby rządził określoną gminą chrześcijańską. Z czasem gdy Kościół się rozrastał i uprawnienia prezbiterów się powiększyły uznano, że nie jest dobrze wyświęcać biskupów wiejskich. Przez wieki logiczną praktyką była ta, że w danej diecezji urzędował jeden biskup i tylko kiedy diecezja była naprawdę wielka biskup diecezjalny miał pomocnika.

Znamiennym jest fakt że w czasach gdy spada liczebność prezbiterów wzrasta liczba biskupów. Wprowadzenie emerytur dla duchowieństwa dodatkowo pogarsza sytuację. To wszystko powoduje że nieraz  jednej diecezji jest około dziesięciu biskupów! Oczywiście każdy z nich stanowi ważki głos doradczy z którym ordynariusz winien się liczyć. W rzeczywistości redukuje to władzę biskupa diecezjalnego. Nie twierdzę, że biskup ordynariusz nie powinien się radzić przed powzięciem ważkich decyzji, ale ma to czynić w pełnej wolności  i na pewno nie powinien ulegać większościowej opcji przeciwnej w swoim diecezjalnym episkopacie. Władza biskupa nad diecezją nie jest bowiem kolegialna, tak samo jak nie jest władzą kolegialną władza papieża nad Kościołem.

Mnoży się ilość biskupów tytularnych. Biskupami zostają duchowni którzy z duszpasterstwem nie mają nic wspólnego. O ile rozumiem że do tej godności są wynoszeni najwyżsi urzędnicy kurii Rzymskiej, o tyle nie rozumiem po co biskupem ma być na przykład ceremoniarz papieski albo podrzędny sędzia Sygnatury Apostolskiej... . Mija się to z istotą biskupstwa, która z natury jest nastawiona na sprawowanie władzy nad Kościołem. Oczywiście jestem przeciwnikiem laicyzacji urzędów kościelnych. Jak najbardziej urzędnikami kurii czy to diecezjalnych, czy też rzymskiej mają być prezbiterzy i ewentualnie jako pomocnicy diakoni lub niższy kler to jednak przebiskupienie jest tak znaczące iż mam wrażenie że biskupem zostaje się nie po to by otrzymać łaski do pełnienia ściśle określonej funkcji w Kościele ale ze względu na pozycję w kurialnej familii. 

Przeto dopominam się oto aby urzędowi biskupa przywrócić sens taki jaki nadał Chrystus Pan. Aby biskup miał zarząd nad Owczarnią Pańską. Wzywam decyzyjnych aby nie domagali się wielu biskupów pomocniczych a tych którzy sprawują urząd aby nie dawali się zeń ściągać ze względu na wiek. Biskupstwo podobnie jak kapłaństwo w stopniu prezbiteratu to powołanie wieczne. Znak sakramentalny nie wygasa z wiekiem. Z drugiej strony należy sobie zadać pytanie czy czasem Kościół nie szafuje zbyt pochopnie łaską biskupstwa. Czytający mnie biskupi niech zechcą rozważyć myśli wyklętego kleryka. Być może są to niepokorne i nieroztropne żale, ale pamiętajcie, że to Wy zdacie sprawę z zarządu jaki Wam powierzono. Przeto bacząc na dobro Kościoła i własnych dusz czyńcie wszystko aby zaszczytny urząd Wasz wypełnić jak najlepiej. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

czwartek, 17 stycznia 2019

"Krew Jego na nas i na dzieci nasze" (Mt 27, 25)

Laudetur Iesus Christus!

Pozwolę sobie na krótki, dość osobisty wpis - zastrzegam iż to co napiszę nie jest głosem Kościoła ani proroka, a jednak wynika z mojego głębokiego przekonania. Potrzebują oni naszej pomocy, a też pamiętajmy że Stary Testament został przekazany właśnie przez Naród Wybrany - niestety dziś już niegdyś. Zdaję sobie sprawę, że zaraz zostanę oskarżony o antysemityzm. Wszak to jeden z tych cytatów, które są tak niepopularne w Piśmie Świętym. Cóż - nasz Pan Jezus Chrystus został zabity nie przez pogan, nie przez rzymian lecz właśnie przez żydów i żadna politpoprawność tego nie zmieni.

Dzisiaj chciałbym na łamach mojego bloga wyrazić łączność i wewnętrzne przekonanie za tezą że żydzi sami na siebie ściągnęli holocaust. Abstrahuję zupełnie od tego czyimi rękami zostali eksterminowani. Chodzi o sam fakt istnienia zagłady jako teologicznego znaku potwierdzającego fakt utraty wybraństwa. Nie mam wątpliwości, że do tego wszystkiego by nie doszło gdyby żydzi nie odrzucili Mesjasza, którym jest nasz Pan Jezus Chrystus. Przy tym wszystkim nie jest istotne pokrewieństwo - jak dobrze wiemy holocaust odbył się na grupach etnicznych z żydami abrahamowymi niespokrewnionymi. Tutaj chodzi o ciągłość pewnej tradycji, ciągłe utrzymywanie talmudycznej religijności jako spójni potwierdzającej zasady organizacji syjonistycznych uciskujących jednak maluczkich. Mimo to jednak Pan Bóg unicestwiając naród niegdyś wybrany zdecydował się zachować ową Resztę... . Jak zawsze pozostawił część wiernych tej tradycji jak niegdyś w wodach potopu zniszczył świat, ale nie zniszczył do końca... . Oczywiście Noe był tym sprawiedliwym, ale nie był bez grzechu. Zwracam uwagę na wielkie miłosierdzie jakie Pan Bóg wciąż okazuje i cierpliwość jakiej nie ma żaden człowiek. Jedyną słuszną karą za niewierność jest śmierć, unicestwienie - tymczasem Pan Bóg nawet z Sodomy i Gomory wyprowadza Lota, czy z Potopu Noego. 

Wciąż więc pozostaje aktualna modlitwa za naród niegdyś wybrany, który nie odczytał czasu swego nawiedzenia, ani w okresie mesjańskim ani po poniesieniu słusznej skądinąd kary za swoje grzechy. Dalej błądzą oni choć czytają w synagogach proroctwa odnoszące się do Chrystusa Pana. W głębi siebie uważam iż są godni raczej pożałowania, a zaciemnienie ich umysłu musi mieć charakter nadprzyrodzony, bo jakby to inaczej wyjaśnić. Zatem módlmy się: "Wejrzyj wreszcie okiem miłosierdzia swego na synów tego narodu, który niegdyś był narodem szczególnie umiłowanym. Niechaj spłynie i na nich, jako zdrój odkupienia i życia, ta Krew, której oni niegdyś wzywali na siebie." - z aktu poświęcenia rodzaju ludzkiego Najświętszemu Sercu Pana Jezusa.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

niedziela, 13 stycznia 2019

Dlaczego warto chrzcić po staremu?

Laudetur Iesus Christus!

Dziś obchodzimy chrzest Pański. Oczywiście chrzest, który przyjął Chrystus Pan nie jest tym samym, który my przyjmujemy, ale stanowi pewną antycypację i zapowiedź chrztu jako sakramentu nowotestamentalnego... . Wobec tego chciałbym zachęcić wszystkich czytelników aby swoje dzieci, tudzież swoich chrześniaków i chrześnice lub dzieci rodziny i znajomych zechcieli chrzcić w tradycyjnym rycie rzymskim.

Rzecz jasna skutki chrztu w obydwu formach pozostają te same, poza samą istotą sakramentu ważne są także sakramentalia, które udzielają osobnych łask. Niestety deformacja liturgii doprowadziła do wprost zatrważającego ogołocenia ceremoniału chrzcielnego. Niektórzy wręcz uważają, że nowy chrzest niewiele się różni od tego udzielanego przez protestantów. Aż tak radykalnej tezy bym nie stawiał, ale z pewnością jest bardziej podobny do tego heretyckiego, niż tego tradycyjnego. Miejmy świadomość, że obrzędy, które otaczają chrzest, a zwłaszcza obrzędy wstępne  wyrażają pewną teologiczną myśl, która zatraciła się we współczesności. Oto gdy bowiem pragniemy uświęcić jakąś rzecz lub osobę należy najpierw wygnać złego ducha. Co ciekawe podobne zmiany jak w przypadku chrztu zaszły także w obrzędach dedykacji świątyni - tu niestety sprawa wydaje się poważniejsza, gdyż zniszczono także sam akt.

Pierwszą kwestią jaką należy poruszyć jest sama czytelność obrzędów. W starym rycie liturgia dobrze poucza nas, że mamy do czynienia z poganinem, który stopniowo wchodzi do świątyni, a osobliwie do samego Kościoła. Obrzędy dzielą się na te, które przebiegają w kruchcie świątynnej, w świątyni i przy samej chrzcielnicy. Te trzy stopnie obrazuje też kolor szat liturgicznych, Do poganina Kościół wychodzi ubrany w fiolet po to aby wezwać go do pokuty i nawrócenia, dopiero sam chrzest odbywa się w kolorze białym - świątecznym. Należy zauważyć też, że większość obrzędów może odbywać się w języku ojczystym, wyjątek stanowią egzorcyzmy, formuła namaszczenia olejem katechumenów, chrzest i formuła namaszczenia olejem krzyżma świętego.

Bodaj największą zmianą jaka zaszła w ceremoniale chrzcielnym to usunięcie egzorcyzmów. W prawdzie jest tak zwana modlitwa z egzorcyzmem, jednak nawet zdaniem współczesnych egzorcystów nie zawiera ona egzorcyzmu, to jest zwrotu do szatana w formie rozkazującej. W starym obrządku egzorcyzmuje się kandydata do chrztu aż trzykrotnie i zawsze są to prawdziwe egzorcyzmy. Do tego Kościół Święty dołączył znaki krzyża i tchnienia. Osobliwym obrzędem związanym z egzorcyzmowaniem jest podanie specjalnie poświęconej soli oraz obrzęd effata, w którym przez modlitwę Kościoła katechumen uzdalniany jest do tego by przyjmować od Kościoła pokarm na życie wieczne oraz być skutecznie uświęcany Słowem Bożym. Być może właśnie fakt, że dzisiaj zaniedbuje się prawdziwych egzorcyzmów chrzcielnych sprawia, że ludzie mają tyle problemów natury duchowej. Ktoś powie, że niewinne dziecko nie może być pod władzą złego ducha? Może tak być i to nie tylko przez sam fakt grzechu pierworodnego, ale także choćby przekleństwo rzucone przez kogoś. Z pewnością nie potrzeba byłoby tylu egzorcyzmów większych, gdyby właściwie stosowano przepisaną przez Kościół profilaktykę chrzcielną.

Do dobrych praktyk związanych ze starym chrztem a zaniedbanych przez nowy obrządek jest uroczyste przekazanie Modlitwy Pańskiej i symbolu wiary. Te obrzędy ukazują jak ważna w życiu chrześcijanina jest modlitwa oraz wiara. "Kto uwierzy i chrzest przyjmie będzie zbawiony, a kto nie uwierzy będzie potępiony" (Mk 16,16) poucza Chrystus Pan! Także zaparcie się szatana następuje tutaj ze zwróceniem się w odpowiednim kierunku, czego nie ma w obrzędach nowych, a przynajmniej nie jest to obowiązkowe.

Istotnym elementem poniechanym po deformacji liturgicznej w wielu krajach, w tym także w Polsce jest namaszczenie olejem katechumenów pleców i piersi katechumena. Obrzęd ten dobrze wyraża przygotowanie do walki jaką nowy chrześcijan będzie musiał podjąć w życiu. Do tej walki szczególnie zahartuje go sakrament bierzmowania, jednak szczególnie w czasach kiedy sakramenty te nie są udzielane jeden po drugim znaczenie namaszczenia olejem katechumenów wzrasta.

Wreszcie samo przygotowanie do chrztu wody chrzcielnej. O ile używa się wody poświęconej po staremu w Noc Zmartwychwstania ma to doniosłe znaczenie. Każdy kto przeżywał uroczystości wielkanocne w tradycyjnym rycie rzymskim wie jak pięknymi modlitwami i znakami Kościół otacza poświęcenie wody chrzcielnej i jak różni się to od poświęcenia wody chrzcielnej dokonanego po nowemu lub wręcz zwykłym jej pobłogosławieniu na potrzeby liturgii chrzcielnej. Taką wodę przygotowuje się w specjalny sposób wlewając doń konsekrowane oleje - swoją drogą szkoda, że środowiska tradycji nie mają zwykle dostępu do olejów poświęconych również po staremu, ale to temat na inny wpis.

Reasumując - naprawdę warto chrzcić w starym rycie. Tyle zabiegów i środków podejmujemy aby dziecko urodzić w najlepszym szpitalu, aby dać mu jak najlepszy start w życie przez dobre wykształcenie, a tak mało czasu i wysiłku poświęcamy aby na początku jego drogi duchowej dać mu to co najlepsze. Dzisiaj kiedy środowisk tradycji jest w Polsce wiele i nietrudno znaleźć kapłana który chętnie ochrzci dziecko w starym rycie nie ma argumentu by po ten wielki skarb Tradycji Kościoła się nie schylić. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

środa, 26 grudnia 2018

Bydlęta klękają, a człowiek?

Laudetur Iesus Christus!

Tego posta planowałem już dość dawno. Przeżywając święta Narodzenia Pańskiego przyszła na mnie refleksja związana z polską kolędą "Dzisiaj w Betlejem". Oto mamy stajenkę/grotę i sytuację gdzie Najświętsza Maryja Panna pod opieką św. Józefa chroni się w spartańskich warunkach aby urodzić dziecko - Syna Bożego. Być może to tylko tradycja, a być może rzeczywiście tak było. Gdy narodził się Chrystus Pan Zbawiciel uklęknęły przed Nim nawet bezrozumne zwierzęta instynktownie czując, że mają do czynienia ze swoim Stworzycielem. 

Nawet jeśli scena przedstawiona w kolędzie jest tylko mitem, to prawdą są już sytuację w której różni ludzie spotykając się z Panem Bogiem dokonują proskinezy, czyli upadają powodowani zetknięciem z majestatem Najwyższego. Takich sytuacji w Piśmie Świętym opisanych jest kilka. Tak padł na przykład Mojżesz podczas spotkania z Panem Bogiem w krzewie gorejącym, prorok Eliasz, czy w Nowym Testamencie żołnierze którym Pan Jezus objawił swoje imię. 

Liturgia łacińska zna trzy podstawowe postawy liturgiczne: siedzenie, stanie i klęczenie. To właśnie z klęczeniem dzisiaj jest największy problem. Różnej maści moderniści próbują udowadniać, że klęczenie wzięło swój początek ze średniowiecza. Wystarczy pomyśleć, że oddanie pokłonu przez dotknięcie czołem ziemi, tak chętnie praktykowane przez bardzo starożytne liturgie wschodnie, prostracja czyli postawa dotknięcie całym ciałem ziemi w geście uniżenia, nawet pokłony które biją ociemniali w błędach islamizmu muzułmanie - to wszystko wymaga przyjęcia choćby przez chwilę postawy klęczącej. I nie przeczę, że być może klękanie pojawiło się dopiero w średniowieczu, a fragmenty w Piśmie Świętym tłumaczone jako klękanie, czy przyklękanie są źle przełożone, bo powinien być pokłon. Skoro to wszystko nawet byłoby prawdą, to dlaczego  modernistyczni teolodzy, technicy liturgizmu posoborowego w miejsce klękania nie zaproponowali pokłonu z dotknięciem czołem ziemi lub prostracji? Jedyne co wprowadzili to zwykłą tak zwaną kiwkę czyli delikatny skłon ramion i głowy. Czyż ten gest używany przecież tak samo do pozdrowienia bliźniego na ulicy nie jest zbyt mały dla okazania szacunku Najwyższemu?

Klękanie jest wyrazem uniżenia przed Panem Bogiem. Ktoś może powiedzieć, że to tylko zbędna zewnętrzna oznaka. Wiemy jednak, że gdy ciało zmuszamy do wysiłku to ułatwia to duszy przybranie właściwej postawy. Człowiek jest jednością ciała i ducha. Wyraża to dobitnie wiele praktyk religijnych. Praktycznie cała liturgia otacza się wieńcem różnych materialnych symboli lub czynności, które mają ułatwić kontakt człowieka z Panem Bogiem. To samo dzieje się w przypadku innych praktyk, na przykład postu. Eliminując te zewnętrzne oznaki bez uzasadnionego powodu stajemy się ludźmi niepraktykującymi.

Zatem klękanie jest wyrazem wiary i jednocześnie na tą wiarę wpływa zgodnie z zasadą lex orandi lex credendi. Powinniśmy o ile nie ma przeszkód zdrowotnych przyklękać zawsze przed Najświętszym Sakramentem oraz przy wejściu i wyjściu ze świątyni jeśli jest tabernakulum z Panem Jezusem. Przyklękamy na prawe kolano. Na lewe kolano klęka się podczas składania homagium. Oczywiście jak ktoś jest lewonożny i nie umie inaczej to nie jest grzech - lepiej klękać tak jak się umie. Przyklęknięcie to dotknięcie kolanem ziemi, nie przyklęka się na dwa kolana, jak to niektórzy nazbyt pobożnie chcą czynić, ale taka praktyka powodowana pobożnością też zła nie jest. Klęczy się zawsze gdy jest wystawiony Najświętszy Sakrament. Dobrą praktyką jest klęczenie podczas modlitwy prywatnej. Należy uczulać dzieci, aby przy okazji klęczenia nie siedziały. Niestety zwłaszcza stare ławki kościelne wyprofilowane są tak, że wymuszają pozycję klęczącego siedzenia. Oparcie się o ławkę nie jest oczywiście wielkim uchybieniem, ale jeśli mamy możliwość klęczeć prosto to starajmy się choć przez jakiś czas taką postawę przyjąć. Pamiętajmy że nienabożnie przyklękając tudzież klęcząc powielamy obrazę jaką musiał znosić Pan Jezus ze strony rzymskiego żołdactwa... .

Osobną rzeczą jest przyjmowanie Ciała Pańskiego w postawie klęczącej. Nowe przepisy chociaż tego nie nakazują, to jednak wyraźnie uczą iż jest to podstawowa forma. Kto chce postępować wg Tradycji Kościoła niech tą postawę zastosuje tu jako nakaz, z którego zwalnia tylko choroba, niedołężność lub kalectwo. Przykra jest praktyka tworzenia kolejek komunijnych - bo też trudno to nazwać procesją.  Nie dość że jest to niepraktyczne i wydłuża obrzęd Komunii Świętej wiernych to działa w poprzek zasadzie lex orandi lex credendi. Niedopuszczalna jest sytuacja w której kapłan wymusza powstanie z kolan! Należy wtedy tym bardziej domagać się swoich praw, a w rzeczywistości prawa i obowiązku całego Kościoła do oddania właściwej czci Panu Bogu - wyrażenia wiary w substancjalną obecność Pana Jezusa w chlebie eucharystycznym. W razie potrzeby należy się skarżyć. Z założenia nie ma tu żadnej pychy. 

Niewątpliwie bardzo niepokojące są sytuacje w których ruguje się postawę klęczącą. Niestety wynika to zwykle ze złej teologii i antropologii. Nieprawidłowo aplikowana nauka o wcieleniu, traktowanie Pana Boga w charakterze partnera, brata, przyjaciela jest wielkim błędem. Oczywiście należy pamiętać że Pan Bóg człowiekiem się stał jednak nie po to by się z człowiekiem pojednać, czyli by upaść do jego poziomu ale po to by człowieka przywrócić na właściwe miejsce. Niestety w całej refleksji na tajemnicą wcielenia zapomina się o tym, że człowiek po to przywrócenie do stanu pierwotnego musi wyciągnąć rękę, musi chcieć przyjąć ofiarowaną przez Pana Boga pomoc. Nie stanie się to jeśli nie pochyli się nad Dzieciątkiem Jezus, jeśli upadnie pod własnym krzyżem, jeśli nie dotknie całym swoim jestestwem krzyża Pana naszego Jezusa Chrystusa.

Z okazji świąt Bożego narodzenia życzę wszystkim czytelnikom mądrości przynajmniej tak wielkiej jak instynkt zwierząt z betlejemskiej stajenki. Nie bójmy się wytartych na kolanach spodni, pobrudzenia itp rzeczy. Nie bójmy się oskarżeń o faryzeizm, krzywego spojrzenia proboszcza. Oddajmy publicznie Panu Bogu chwałę odważnie i śmiało klękając. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

środa, 19 grudnia 2018

Barwy w liturgii - co raz bardziej nieczytelny znak

Laudetur Iesus Christus!

Kilka dni temu wielu z nas miało okazję uczestniczyć w liturgii sprawowanej w szatach koloru różowego. Być może w wielu parafiach takiej barwy szat nie ma. Warto podjąć refleksję dlaczego tak się dzieje, jakie są nadużycia związane z barwami w liturgii oraz przypomnieć sobie po co Kościół Święty odziewa liturgię w różne kolory.

Przede wszystkim sama liturgia, czyli publiczna służba Boża zgodnie z naturą człowieka przyjmuje charakter znaku. Spodobało się Panu Bogu zejść na ziemię w osobie Boga-człowieka - Jezusa Chrystusa, tak aby jak najbardziej móc się do upadłej ludzkości zbliżyć. Wiemy dobrze, że Chrystus Pan przygotowując Kościół Święty ustanowił skuteczne znaki łaski zwane sakramentami, a te sprawowane są przez liturgię Kościoła w sposób określony w Objawieniu Bożym, to jest w Piśmie Świętym i Tradycji.  Zatem liturgia ma pochodzenie Boskie - po pierwsze dlatego, że jej podstawowy zrąb czyli znaki sakramentalne a także wiele sakramentaliów zostało ustanowionych przez samego Chrystusa Pana, po wtóre dlatego że w Kościele działa Duch Święty który prowadzi świętych pasterzy i daje im konieczne natchnienie aby urządzali służbę Bożą w taki sposób żeby podobała się Panu Bogu. 

Skoro liturgia ma postać znaku widzialnego to oddziałuje na wiele zmysłów, z których u człowieka najlepiej wykształcony jest zmysł wzroku. Z tego to powodu liczne treści przekazane są w liturgii w sposób niewerbalny. Jednym ze sposobów docierania do wiernych jest własnie barwa w liturgii. Jest to element liturgiczny który z pewnością bardziej służy człowiekowi niż chwale Bożej, jednak nadużycia w zakresie barw liturgicznych mogą wydatnie przyczynić się do tego że liturgia będzie mniej czytelna lub nawet że wiara katolicka zostanie ośmieszona. 

Należy pamiętać że w łonie katolicyzmu jest wiele obrządków, które dysponują własną tradycją liturgiczną, często bardzo odmienną od łacińskiej. Należy owe obrządki, często o bardzo czcigodnej historii uszanować. Jako wyklęty kleryk czuję się spadkobiercą rytów łacińskich i ową rzymską liturgię w aspekcie kolorów pragnę scharakteryzować. Wpis nie odnosi się do zwyczajów zakonnych oraz rytów wywodzących się od rzymskiego.

W liturgii rzymskiej występują te i tylko te kolory liturgiczne:
a) biały (oznaczający radość, czystość duszy, jest także kolorem maryjnym, w sytuacji braku szat koloru dnia zastępuje inne kolory)
b) czerwony (oznacza Ducha Świętego oraz męczeństwo)
c) zielony  (oznacza czas zwykły i wynikającą z Ewangelii nadzieję zbawienia)
d) fioletowy (oznacza pokutę oraz oczekiwanie)
e) różowy (oznacza radość pośród pokuty)
f) czarny (oznacza żałobę)

Niestety w różnych opracowania funkcjonują wersje alternatywne. Często spuszcza się zupełną zasłonę milczenia na szaty koloru czarnego za to wymienia się kolory złoty, srebrny oraz niebieski. Należy pamiętać, że barwa czarna nie została wyeliminowana z liturgii po wprowadzeniu NOM-u, a jedynie uznana za fakultatywną i możliwą do zastąpienia przez fiolet. Oczywiście jak wyżej pokazałem obie barwy mają zupełnie różną konotację, bo i co ma wspólnego pokuta oraz oczekiwanie z żałobą? Otóż dokładnie to samo co wymowa inny kolorów. Wiadomo bowiem że każdy z nas musi umrzeć, a pokuta i ciągła gotowość (życie w stanie łaski uświęcającej) to podstawowe środki umożliwiające osiągnięcie zbawienia. Czemuż by więc barwy zielonej nie zastępować fioletem? Nie wiem - logika postępaków jest niezgłębiona... . Wreszcie kolor złoty czy srebrny. Przyjęło się w NOM-ie produkować szaty "świąteczne" - tak jakby zalecenie Kościoła w zakresie barw nie było jasne. Bogatsze zdobienie szaty używanej podczas większych świąt nie jest niczym złym, ale powrót do problemów baroku, kiedy czasem fioletowy ornat trudno było odróżnić od białego z powodu ilości złoconych nitek na pewno nie jest dobrym rozwiązaniem. Zwłaszcza liturgia rzymska, żołnierska powinna charakteryzować się pewną surowością i prostotą. Tymczasem wymyślność kreatorów mody liturgicznej nie tylko nie przysparza splendoru nowoczesnej liturgii, ale także sprowadza ją na depresję prostactwa i zwykłej tandety. 

Sporym problemem zwłaszcza dziś jest tworzenie zupełnie nowych rozwiązań. Wprowadza się niebieskie ornaty jawnie wypowiadając posłuszeństwo przepisom liturgicznym. Podobno jest jakiś indult, jednak nikt nie potrafi go pokazać... . Najszlachetniejszym kolorem maryjnym jest biel wyrażająca prawdę o niepokalanym poczęciu Najświętszej Maryi Panny. Oczywiście nie ma nic złego w dodaniu niebieskiego pasa, czy elementu. Ale jest znacząca różnica w kolorze dodatków, a podstawową substancją kolorystyczną. Do tego dochodzi zwykłe wygodnictwo wielebnych celebransów tudzież szukanie oszczędności, bo nie wiem jak właściwie zdiagnozować praktykę szycia dwukolorowych stuł... . Tak zdaję sobie sprawę, że sięga to uż VOM-u i że ułatwia celebrację choćby chrztu w czcigodniejszej formie rytu rzymskiego, jednak czytelność takiej szaty stoi pod wielkim znakiem zapytania. Jest zwłaszcza dziś istotny problem z jednoznacznością kolorystyczną szat. Szczególnie dotyczy to barwy białej, czerwonej, różowej i fioletowej. Być może przeszkodą we właściwym rozeznaniu kwestii jest mój daltonizm, ale skargi otrzymywałem także od innych wiernych. Chyba szczególnie zagrożona jest biel. W jaki sposób czystość duszy mają wyrażać alby oraz komże w kolorze beżowym, kremowym, ecru etc? Dawniej wielką uwagę przykładano do tego aby biel była rzeczywiście biała. Nawet Piśmie Świętym są do tego liczne odniesienia. Problem bieli odnosi się także do ornatów, dalmatyk, tunik, stuł, czy manipularzy. Owe barwy złote, czy często wprost żółte przestają być znakiem a stają się bliżej nieokreślonym kolorem najczęściej widywanym przez wiernych. Szczególnie widoczne jest to przy koncelebrach gdzie albo każdy koncelebrans ma szatę o innym odcieniu lub nawet kolorze, albo przyjmuje się tragiczne rozwiązanie czyli białe płachtoornaty a na nie wywieszone stuły z kolorze dnia. Taka praktyka jest jawnym nadużyciem liturgicznym. Wreszcie czerwień, róż i fiolet - w XXI w kiedy każdy kolor ma swoje oznaczenie, może wypadałoby w końcu jednoznacznie umówić się co rozumiemy przez każdy z kolorów? Może Stolica Apostolska powinna wydać jakieś regulacje w tej sprawie i określić zakresy barwy różowej dajmy na to? Może warto uczynić to także dla innych kolorów liturgicznych. 

Niestety zauważa się zatrważające skąpienie w sprawach służby Bożej. Na pytanie dlaczego w parafii nie ma ornatu i stuły różowej odpowiedź jest prosta - po co kupować szatę do użytku dwa dni w roku? A ja się pytam po co kupować pięć kompletów świątecznych ornatów? Dlaczego nie wystarczą tylko dwa... Resztę środków można przeznaczyć na ornat i stułę koloru różowego oraz na ornat, stułę i pluwiał koloru czarnego. Budująca jest dla mnie postawa mojego środowiska tradycji, gdzie wierni zadbali o to by były komplety wszystkich szat, do tego stosowne antependia, zasłony na tabernakulum, czy welony kielichowe i obszycia w kolorze dnia, także w kolorze różowym. Nie twierdzę, że każdą parafię od razu stać na zakup całego kompletu, ale jeśli wierni składają dar w postaci szat liturgicznych, można poprosić lub zasygnalizować że brakuje takiego kompletu. Z pewnością zaofiarowują chętnie to czego akurat brakuje. 

Na koniec najbardziej krzyczące nadużycia dotyczą tworzenia szat liturgicznych, które zamiast swoją barwą nieść znak o przeżywanym okresie lub obchodzie liturgicznym przekazują treści ideologii świeckiej, często wprost przeciwnej wierze katolickiej. Nikogo chyba nie zdziwi jeśli wspomnę tutaj o westymentach kibolskich, nacjonalistych czy o ohydzie spustoszenia jaką są owe psuedotęczowe szaty liturgiczne. Bierze zgroza i nerki się trzęsą w lędźwiach gdy widzi się coś takiego! Te pseudo szaty w kolorze sodomskim, barw narodowych czy klubowych, masońskich, albo jakichkolwiek innych - pomysłowość jest przeogromna, te szaty muszą zostać zniszczone poprzez spalenie. Ciężko grzeszy kapłan który pozwala się w takie coś oblec. Wierni mają pełne prawo odmówić udziału w takiej liturgii i wyrażać swój sprzeciw głośno domagając się zdjęcia przez celebransa i posługujących tego typu szat (nie)liturgicznych, nawet jeśli trzeba przerwać akcję liturgiczną. 

Pamiętajcie drodzy kapłani i biskupi kolory szat liturgicznych powinny cechować się prostotą założoną przez przepisy kościelne. Nie wolno Wam zakładać niczego co nie mieści się w rubrykach liturgicznych. Ujawniacie tym samym swoje lekceważenie służby Bożej, dajecie jasny sygnał, że sprawujecie ją dla swojej chwały i że nie służycie Panu Bogu. Nawet gdyby trzeba było połowę szat liturgicznych w Waszej zakrystii wymienić to zróbcie to nie szczędząc na tym środków. Lepiej żyć w biedniej wyposażonej plebanii i jeździć gorszym samochodem niż narażać się Panu Bogu przez ofiarowanie Mu do kultu Bożego rzeczy tandetnych. Zostaniecie kiedyś z tego surowo rozliczeni. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że zaraz podniesie się rwetes o tym że wyklęty kleryk jest faryzeuszem... . Żaden z wielkich świętych Kościoła kanonizowanych wg przepisów sprzed reformy znoszącej klasyczny proces kanonizacyjny, żaden z tych świętych nie dopuściłby do takich nadużyć jak są dziś! 

Drodzy wierni miejcie odwagę upominać się o czytelność liturgii. Uzależniajcie swoje ofiary od jakości sprawowanej przez Waszych pasterzy liturgii. Dopóki macie wpływ głosujcie portfelem i nogami. Mała rzecz jaką są barwy liturgiczne bywa wierzchołkiem lodowej góry nadużyć liturgicznych. Nie należy tu poprzestawać ale mądrze przywracać godność Bożej służby, wszak to w niej prosimy Pana Boga o błogosławieństwo tak wieczne, jak i doczesne. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk


czwartek, 6 grudnia 2018

Banalizacja świętych

Laudetur Iesus Christus!

Kiedy, jak nie we wspomnienie św. Mikołaja, wyznawcy i biskupa upomnieć się o szacunek należny świętym. Wydawać by się mogło, że wizerunki świętych, obchody liturgiczne, dedykowane im świątynie oraz ołtarze, wreszcie samo obchodzenie się z relikwiami jest wystarczającym dowodem na to, że święci są w poszanowaniu Kościoła. Niestety w warstwie nauczania o świętych Pańskich dochodzi bardzo często do pewnych trywialnych uogólnień prowadzących niekiedy wprost do ich ośmieszania.

Powszechnym problemem jest powtarzanie legendarnych i nierzeczywistych historii na temat danego świętego. Nie cuda są tu problemem, ale dziecinne opowiadania, które z faktami nie mają nic wspólnego. Przykładowo zanim zaczniemy opowiadać o św. Franciszku i jego kazaniach do zwierząt zastanówmy się nad celowością tych przemówień. Przecież zwierzęta nie posiadają duszy rozumnej ani wolnej woli, nie mogą popełnić grzechu, nie potrafią też zrozumieć Bożej nauki. Po co zatem kierować do nich nauczanie? 

Mitologizacja świętego zwykle sprowadza się do przypisania mu określonej roli. Na przykład św. Antoniego z Padwy wzywamy gdy zgubimy jakąś rzecz, św. Barbarę obierają za patronkę górnicy, a św. Krzysztofa kierowcy. Nie ma w tym nic złego dopóki owa specjalizacja nie staje się czymś tak absurdalnym że w ogóle zanika świadomość głównego charyzmatu świętego. Czasami odnosimy wrażenie, że święci stanowią niejako panteon bożków pogańskich! W tym przypadku kłania się św. Nepomucen - dlaczego jego wizerunki stawia się tylko na mostach, a nie na przykład także naprzeciw konfesjonałów? Typowy błąd pars pro toto...

Najbardziej bolącym zjawiskiem jest komercjalizacja świętych. I żeby nie było - nie mam nic przeciwko rogalom Świętomarcińskim, czy chlebie świętej Hildegardy. Jednak to co robi się z patronem dnia dzisiejszego przechodzi ludzkie pojęcie i woła o pomstę do nieba. Nie dość że robi się zeń coś w rodzaju clowna to jeszcze agresywnie reklamuje się ową atrapą markę, która jakby nie spojrzeć wiele ma za uszami. Inną ilustracją może być postać św. Walentego... . Chyba nie trzeba podkreślać jak bardzo zniszczono obraz tego świętego. Dość powiedzieć że służy on jako reklamówka dla wielu treści o charakterze erotycznym, jeśli wręcz nie pornograficznym. Mikołajki i walentynki, jak również dzień świętego Patryka stały się dziś świętami stricte świeckimi. 

Wreszcie problemem staje się próba takiego ujęcia świętej osoby, w której cnoty i heroizm zostają zredukowane. Przybliżenie świętego jako przykładu do naśladowania dla wiernych nie może oznaczać, że z jego życia wybierze się tylko ciekawostki, to co radosne i przyjemne. Świętość i dążenie do niej to w gruncie rzeczy ciężka praca. Ukazywanie powszechnego wezwania do świętości nie oznacza uczynienie ze świętego kogoś na nasze podobieństwo, ale wezwanie wiernych do tego by naśladowali cnoty które wiodą do zbawienia. Pedagogika obniżania wymagań doprowadza w końcu do tego, że ludzie błędnie mniemają iż już są zbawieni. Nie po to Kościół ogłasza świętych, żeby rezygnować z ich przykładu życia. 

Tymczasem zarzuca się tradycjonalistom, że czczą świętych o których niewiele wiadomo, lub podania mają charakter legendy. Nigdy Kościół nie podkreślał owych fantastycznych opowieści, a jedynie powód dla którego ktoś został świętym. W dawnych czasach najwięcej było męczenników i już sam fakt oddania życia za wiarę prawdziwą był dowodem świętości. Podobnie było z wyznawcami, którzy niejednokrotnie byli męczeni, ale z jakichś powodów przeżyli tortury.  Często byli wygnańcami. Dziś pojęcie wyznawcy trochę się spłaszczyło, niektórzy wprost uznają za wyznawców wszystkich świętych nieumęczonych. Dla innych świętych zawsze podawano tytuł np.: dziewica, biskup, kapłan, zakonnica itd.

Nie ulega wątpliwości że Kościół spotyka się dzisiaj z problemem niewłaściwego przepowiadania o świętych. Traci się przy tym wiele. Okazując właściwą atencję wobec świętych zyskujemy wspaniałych orędowników. Właściwie eksponując ich naśladownictwo Ewangelii dajemy naszym wiernym asumpt do właściwego postępowania. Nie bez powodu właśnie po rewolucji modernistycznej dokonanej w czasie Vaticanum II dokonała się banalizacja kultu świętych. Przez ich wstawiennictwo módlmy się o mądrych pasterzy, kaznodziejów i katechetów, którzy przywrócą całą głębię ukrytą w życiu każdego ze świętych. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

piątek, 30 listopada 2018

Małżeństwo nie cieszy się już przychylnością prawa...

Laudetur Iesus Christus!

Wbrew obiegowym opiniom rewolucja heretycka zwana dla zmylenia przeciwniku reformacją nie zaczęła się wcale od krytyki papiestwa, symonii, nepotyzmu i czego tam jeszcze eklezjofoby nie wymyślą. Marcin Luter zaczął swój bunt od zdeprecjonowania małżeństwa. Jak wiadomo ów herezjarcha klasztor i strój zakonny traktował tylko jako kryjówkę przed niechybną karą śmierci za pojedynek ze skutkiem śmiertelnym którego był sprawcą. Wiedziony nieuporządkowaną żarliwością swych lędźwi pragnął zaspokajać swoje żądze pomimo ślubów jakie był złożył.

Doktryna o tym, że małżeństwo jest sprawą doczesną i należy pod zarząd władzy świeckiej była rewolucją jak na owe czasy. Kościół do czasu upadku państw katolickich skutecznie opierał systemom filozoficznym i heretyckim uznającym małżeństwo li tylko jako umowę cywilnoprawną dwojga ludzi wolnych płci przeciwnej. Od czasu powstawania republik, masonerii a co za tym idzie także konkordatów Kościół coraz bardziej wychodził na przeciw starym luterańskim herezjom. I do dziś istnieją tak zwane małżeństwa konkordatowe - zawierane dla wygody i bez przemyślenia, że sprowadzają kapłana katolickiego do roli urzędnika państwowego, a sakrament małżeństwa do cywilnej uroczystości w sakralnym entourage... . Bo czyż nie jest już tak w mentalności wielu naszych miernych wiernych, że organizuje się wesele, zaprasza się na wesele, a ślub - ten umawia się dopiero po wybraniu terminu i miejsca wesela?  A zatem mamy do czynienia z masową ilością cywilnych ceremonii ślubnych z asystą kościelną. Śluby te w wielu przypadkach są i tak nieważne, ponieważ nupturienci traktują przysięgę małżeńską czysto zewnętrznie.

Potem nastał czas rewolucji seksualnej i znowu ugodzono w katolicką koncepcję małżeństwa. Z jednej strony poszła moda na współżycie bez małżeństwa  oraz przyzwolenie na takie praktyki w społeczeństwie, z drugiej strony dopuszczono możliwość uznania homozwiązków jako małżeństwa. Przez kilkadziesiąt lat poglądy te przechodziły do świadomości "wyzwolonych" społeczeństw a także protestanckich sekt tak, że dzisiaj w wielu denominacjach błogosławieństwo par homoseksualnych jest czymś oczywistym. Pozostał więc osamotniony Kościół, na którego co raz bardziej wywiera się presję, aby odstąpił od nauczania o małżeństwie prawdy. Ustępstwa Kościoła dotyczyły uznania, że homoseksualizm nie jest chorobą oraz wprowadzenia eufemistycznych zapisów w Katechizmie Kościoła Katolickiego. Z drugiej strony rozmachu nabrały działania aby zminimalizować dyskomfort rozwodników poprzez tworzenie dla nich specjalnych duszpasterstw oraz ułatwianie procedury unieważniania małżeństwa.

Mam świadomość iż z punktu widzenia kanonistów chodzi o stwierdzenie nieważności małżeństwa, jednak sposób w jaki ostatnio przeprowadza się te "procesy" ilość edyktów stwierdzających nieważność nasuwa poważne wątpliwości. W przypadku bowiem procesu o stwierdzenie nieważności małżeństwa nie chodzi o to kto przedstawi lepsze argumenty, ale o to czy sąd dojdzie do prawdy. I przed Panem Bogiem małżeństwa nie ma tylko wtedy gdy rzeczywiście zostało ono zawarte nieważnie. Już kodeks z 1983 r dopuszcza stwierdzenie nieważności z powodów które praktycznie nigdy nie zachodzą. Bo co to znaczy że ktoś: "ma poważny brak rozeznania oceniającego co do istotnych praw i obowiązków małżeńskich" czy też "niezdolność do podjęcia istotnych obowiązków małżeńskich z przyczyn natury psychicznej"? Oba przypadki bywają najczęstszą przyczyną stwierdzenia nieważności małżeństwa. Pierwszy oznaczałby że ktoś nie wie po co zawiera się małżeństwo, a takich osób dorosłych w polskim społeczeństwie po prostu nie ma, chyba że cierpią na upośledzenie umysłowe i to w stopniu co najmniej średnim. Drugi przypadek należy rozważać pod kątem istotnych obowiązków małżeńskich. Do istotnych obowiązków na pewno nie należy zdolność do utrzymywania porządku, pracowania, kształcenia się itd. Obowiązki małżeńskie są jasne i wynikają z natury małżeństwa oraz przysięgi, a więc chodzi o zdolność do podjęcia aktu małżeńskiego, kochania drugiej osoby, uczciwości oraz wierności. Przez zdolność do tego wszystkiego nie rozumie się automatycznie aktualizowanie tego wszystkiego i to że ktoś zdradził żonę czy męża nie jest powodem do stwierdzenia małżeństwa, to nie jest nawet przesłanka do tego by taki proces wszczynać. Rozwiązłość jest brakiem natury moralnej i dopiero jeśli wykaże się seksoholizm i to powstały przed zawarciem małżeństwa można procedować nieważność, to samo dotyczy innych chorób typu schizofrenia czy choroba dwubiegunowa afektywna. Absurdalnym jest stwierdzanie nieważności z powodu depresji czy nerwicy... . W praktyce wad przysięgi małżeńskiej spowodowanych chorobą lub brakiem rozeznania w kwestii małżeństwa jest dużo mniej niż w przypadku podstępu, który z kolei jest dużo rzadszą bo trudniejszą do dowodzenia przyczyną nieważności małżeństwa.

Franciszek promulgując Mitis Iudex Dominus Iesus jeszcze bardziej uprościł procedury. Od grudnia 2015 r już nie potrzeba aby o nieważności małżeństwa orzekały zgodnie dwa składy sędziowskie. Sprawami o nieważność małżeństwa mogą zajmować się sami ordynariusze. Rodzi to uzasadnione obawy że nie bojąc się tego sformułowania unieważnień małżeństw będzie jeszcze więcej niż dotąd. Jak bowiem inaczej określić ewidentne naciąganie norm pod sytuację nieszczęśliwych małżonków. Również wypowiedzi Franciszka, a osobliwie cały synod poświęcony rodzinie dokładają razów świętej instytucji małżeństwa. Dwuznaczne określenia, a przede wszystkim pycha która wyziera z rzekomej potrzeby rozeznawania sytuacji, dawno już przecież rozeznanej przez Chrystusa Pana suponują skandaliczny wniosek: małżeństwo nie cieszy się już przychylnością prawa w Kościele. 

Jakże znamiennym jest, że historia zatacza koło. Oto rewolucja heretycka rozpętana przez kacerza Marcina Lutra rozpoczęła się od zanegowania małżeństwa jako sakramentu Kościoła. Wreszcie w tych szczególnie trudnych dla rodziny czasach zadaje się instytucji małżeństwa razy ostateczne. Bo jak wobec tego wszystkiego mają się zachować pospolici wierni, którzy bez wyrobienia teologicznego, a często nawet podstawowej znajomości świętej Ewangelii błądzą pouczani przez fałszywych pasterzy? I być może znajdują się tacy którzy zachowali dogmat wiary w odniesieniu do małżeństwa, ale oni wymierają, zresztą wielu nieumacnianych prawdą z czasem też popada w odmęt herezji. Człowiek bowiem z zasady wybiera to co łatwiejsze i tylko dusze naprawdę święte zdołają się oprzeć modzie antymałżeńskiej. 

Uderzanie w małżeństwo rozbija rodzinę - podstawową jednostkę społeczną i kościelną. To w rodzinie dokonuje się zaczyn wychowania katolickiego dziatwy, to w rodzinie kształtują się cnoty, wyrabia się świętość. Bez katolickich rodzin nie będzie dobrych sług Kościoła świętego i w ogóle wszelkie dobre obyczaje zanikną. Jakież więc remedium na to stosować? Kto jest prawdziwym katolikiem i posiada rodzinę, ten niech zdrowo wychowuje dzieci. Jeśli tylko możliwe nie oddaje Lewiatanowi na wychowanie, ale kształci je w domu. Kto jest prawdziwym katolikiem i posiada rodzinę, ten niech odkrywa skarb katolickiej Mszy Świętej i nauczania, jakie z tą Mszą Świętą Wszechczasów jest złączone. Kto jest prawdziwym katolikiem i posiada rodzinę, niech pilnie troszczy się o jej zbawienie, nadchodzi bowiem sąd Boży! W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

środa, 31 października 2018

Żywym na opamiętanie, zmarłym na pomoc - czyli słów kilka o kaznodziejskich produkcjach zadusznych i pogrzebowych

Laudetur Iesus Christus!

Jak co roku wkraczamy w czas kiedy intensywniej niż kiedykolwiek wspominamy zmarłych którzy odeszli ze znakiem wiary lub wprost przeciwnie i zwykle wcale nie śpią w pokoju... . Dlaczego? Otóż dlatego, że prosto do nieba trafia nieliczna rzesza tych którzy nie tylko przejęli się własnym zbawieniem, ale także podjęli trud naprawy zła jakie popełnili w ciągu własnego życia... . Tylko kto dziś ma odwagę jeszcze powiedzieć, że wąska i trudna droga wiedzie do nieba i niewiele ją wybiera. Większość ludzi dziś niestety idzie drogą potępienia.

Właśnie wróciłem z parady Wszystkich Świętych, o ile jestem zwolennikiem takich paraliturgicznych nabożeństw/inscenizacji zamiast szatańskiego Halloween, to jednak nie potrafię zrozumieć kazania które zostało podczas tego wydarzenia powiedziane. Łagodnym, nastrojowym głosem kaznodzieja rozpoczął swoje wywody, najpierw podając przykład z zupełnie świeckiego filmu, a potem przeszedł do opowiadania ckliwej historii ze swojej posługi. Napotkał był kiedyś młodą kobietę, która umierała na guza mózgu mając 28 lat. Opisywał w jakiej świętości schodziła z tego świata i jak uzgadniała kolejne szczegóły swego pogrzebu, zmieniając oczywiście liturgię słowa, kolor szat etc. Niestety kolejny przykład kaznodziejski pozostał bez puenty. I tak uczestnicy zgromadzenia posłuchali wzruszającej historii ale nie zostali w ogóle pouczeni na czym tak de facto polegała dobra śmierć tej kobiety. Nie pojawił się temat otrzymania rozgrzeszenia, przyjęcia swego cierpienia jako ekspiacji za swoje grzechy... . Ów kapłan wysunął nawet tezę, że kobieta umarła jako święta.

Ile razy mamy do czynienia z podobnymi bublami kaznodziejskimi? Dziś na prawie każdym pogrzebie mówione jest nie tyle kazanie czy homilia, ale laudacja ku czci zmarłego, swoista beatyfikacja za życia. Łamie się ducha liturgii używając coraz powszechniej białych szat na pogrzebie zamiast czarnych lub ewentualnie fioletowych. Szczególnie powszechne jest to przy pogrzebach dzieci. Powszechne mniemanie że o zmarłych należy mówić tylko dobrze sprawiło że przepowiadanie funeralne w Kościele zostało wykastrowane. Nie można teraz powiedzieć na pogrzebie pijaka, że człowiek mógłby pożyć gdyby nie nałóg, nie można nawet wezwać do serdecznej modlitwy za zmarłego jawnogrzesznika. Trzeba za to powiedzieć kilka miłych słów tak by nie urazić rodziny, ani przyjaciół oraz znajomych.

Tymczasem zasada przepowiadania Słowa Bożego w Kościele pozostaje niezmienna. Św. Paweł uczy: "Zaklinam cię wobec Boga i Chrystusa Jezusa, który będzie sądził żywych i umarłych, i na Jego pojawienie się, i na Jego królestwo: głoś naukę, nastawaj w porę, nie w porę, w razie potrzeby wykaż błąd, poucz, podnieś na duchu z całą cierpliwością, ilekroć nauczasz.  Przyjdzie bowiem chwila, kiedy zdrowej nauki nie będą znosili, ale według własnych pożądań - ponieważ ich uszy świerzbią - będą sobie mnożyli nauczycieli.  Będą się odwracali od słuchania prawdy, a obrócą się ku zmyślonym opowiadaniom." (2 Tm 1-4) I ja zaklinam was drodzy kapłani, diakoni, minorzyści, katecheci - nastawajcie w porę i nie w porę. Nawet przedszkolakowi można powiedzieć o śmierci i o piekle w taki sposób by miał do tego odpowiedni stosunek, by nie miał nieuzasadnionych lęków, lecz też aby nie myślał że wszyscy idąc do nieba, wreszcie by temat śmierci oraz konsekwencji swoich wyborów przyjął jako coś oczywistego. Zaklinam was na sąd szczegółowy i ostateczny - nie pomijajcie ważkich tematów eschatologicznych i nie banalizujcie ich. Przepowiadanie eschatologiczne ma bowiem żywych opamiętać a zmarłym przynieść wytchnienie poprzez większe zaangażowanie Kościoła walczącego w pomoc duszom czyśćcowym. Miejcie odwagę! Od tego zależy nie tylko zbawienie dusz wam Wam powierzonych, ale osobliwie z racji powołania także Wasze zbawienie. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

czwartek, 25 października 2018

Przebierantyzm czyli o tych co ulegli pokusie fioletów

Laudetur Iesus Christus!

Dziś temat może lżejszy, dla niektórych pewnie zabawny, jednak dotyczy on kwestii fundamentalnych moralnie i liturgicznie. Szaty liturgiczne to odzienie które wkładają święci szafarze i niżsi klerycy oraz ministranci w trakcie służby Bożej. Jedną z podstawowych funkcji szat liturgicznych jest wskazywanie na stopień/funkcję odzianego w ten święty ubiór. I właśnie tej kwestii dotyczy ten wpis. Uzurpacja urzędów w Kościele jak również nadużycia władzy to problem do osobnego opracowania, jednak znaczącym przejawem tych ostatnich jest wdziewanie szat wskazujących na wyższą godność niż tą którą się posiada. Ojcowie duchowni w seminarium mówili o trzech podstawowych pokusach kapłańskich: kobiety, monety, fiolety. Zwykle następują one stopniowo, jednak bywa, że już młodzież katolicka ulega fioletom w pierwszej kolejność.

Problem przebierantyzmu nie jest związany z modernizmem jako takim. Jest to chyba najbardziej egalitarna pokusa ludzi Kościoła. Trzeba jednak stwierdzić że jej oblicza w tradycjonalizmie i w modernizmie są różne, stąd też muszą być rozpatrywane oddzielnie. 

W modernizmie przebierantyzm  objawia się w dwóch formach. Pierwszą z nich jest tworzenie nowych szat liturgicznych - niejako nawiązujących do starych, jednak będących zupełnym pomieszaniem porządków. Należą tutaj dalmatyki lektorskie, pektorały ministranckie, czy specjalne szkaplerze w kolorze dnia dla asystentów pastoralnych. Pomysłowość jest przeogromna. Krój zwykle jest mało wyszukany, prosty, ale jednak nawiązujący do tradycyjnych szat na tyle, że lektora można pomylić z diakonem, a asystenta pastoralnego z kapłanem, zwłaszcza jeśli nie ma go na nabożeństwie. Tego typu działalność to głównie chciwość projektantów mody liturgicznej związanych między innymi z przeklętym sacroexpo i innymi tego typu wystawami o bardzo świeckiej naturze... Drugą formą jest klasyczna realizacja fioletowej pokusy poprzez przemożną chęć dekorowania swojej rewerendy kolejnymi kolorowymi dodatkami. Rozbudowana hierarchia prałatów, protonotariuszy i innych wydłużających czerwone bądź fioletowe filakterie duchownych jest ukrócana od czasów św. Piusa X. Kolejne reformy wprowadzały obostrzenia, które jednak pyszałkowaci skutecznie obchodzili. Wreszcie Franciszek pozostawił już tylko jeden stopień prałacki. Jak się okazało i ten zabieg skutecznie da się obejść. Tworzy się zatem fikcyjne kapituły kanonickie, które faktycznie nimi nie są, bo kanonicy zrzeszeni przy kolegiacie czy katedrze nie prowadzą ani życia wspólnego ani tym bardziej nie modlą się wspólnie na brewiarzu. Jedynym celem tworzenia owych jest chęć obejścia prawa i docenianie tych najbardziej czcigodnych spośród wszystkich przewielebnych... . Są więc rozmaici kanonicy EC, rokiety i mantoletu, honorowi itd. Każdy z nich odróżnia się jakimś detalem, bądź to kolorem pasa u sutanny, bądź też pomponem na birecie. W czasie Mszy Świętej ubierają mucety, mantolety, rokiety i bywa że swym fatałaszkowym dostojeństwem przewyższają samych biskupów, którzy często w przypływie nadmiernej skromności zadowalają się garniturem, krzyżykiem w klapie, bądź też dyndającym na ornacie pektorałem, który faktycznie powinien spoczywać pod dalmatyką - jednak założenie owej to już przecież zakrawa o lefebryzm... . I tylko czekać aż będą kanonicy mitry i pastorału - bo przecież każdy biskup w swojej diecezji jest papieżem... . Szkoda tylko że owi modernistyczni pomponiarze w życiu codziennym nie chcą nosić nawet prostej czarnej sutanny.

Niestety przebierantyzm dotyka także szeregi utożsamiających się z tradycją katolicką. Tutaj nadużycia wynikają z wnikliwej analizy rubryk, podręczników liturgiki oraz zbiorów partykularnych przywilejów wydawanych w czasach karolińskich (lub im podobnych) przez Stolicę Apostolską dla danego regionu. Oczywiście przynależność do owego przywileju może już być dowolna - dla jednych wymagana jest fizyczna obecność, dla innych urodzenie, jeszcze inni wystarczy że wykażą się gallikańskim pochodzeniem lub faktem iż kiedyś tam byli, aby przywilej skutecznie zaszczepić na ziemi o której istnieniu papież wydając dany dokument nie miał nawet pojęcia.  W ten sposób tworzą się fioletowi sutanniarze, którzy nawet porządnej tonsury nie otrzymali, że o jakichkolwiek święceniach nie wspomnę. Zresztą znajdą się pewnie i tacy którzy postrzyżyny mieli bądź to w czasie rozbudowanej liturgii święceń ministranckich we własnej parafii, bądź uważających wielokrotną wizytę u fryzjera oraz faktyczne utrzymywanie korony na głowie za niezbity dowód przynależności do stanu duchownego. Zresztą niejednokrotnie komże ministranckie nie do odróżnienia są od biskupich rokiet. Znaczniejszym problemem jest moim posługa fałszywych subdiakonów. Nie twierdzę, że w historii liturgii nie było takiej praktyki, jednak pomimo szeregu argumentów odwołujących się w gruncie rzeczy do majestatu liturgii uważam, że zastępowanie funkcji wyższych kleryków przez kler niższy bądź zupełnie świeckich ministrantów jest niewłaściwe. Z jakiegoś powodu Kościół postanowił aby wydzielić subdiakonat i wynieść go ponad niższe święcenia. Symulowanie sprawowania jego urzędu tylko po to by "zrobić" uroczystą liturgię i by było bardziej kolorowo jest nieporozumieniem, zwłaszcza że w wielu środowiskach są kapłani, których wystarczy odpowiednio przyuczyć. do tej służby. Absolutnym absurdem jest sytuacja kiedy w chórze siedzą kapłani, a do Mszy służy fałszywy subdiakon. I ja rozumiem że noże kiedyś gdzie ktoś na to zezwolił, jednak wystarczy zdrowa dedukcja by dojść do wniosku iż takie postępowanie jest z sprzeczne z naturą liturgii. Kolejną patologią są namnożone Msze pontyfikalne. Aby zadość uczynić pomponiarskim zapędom wielu sprowadza się jakichś opatów czy pseudo-infułatów  aby pontyfikowali.  Jest oczywiste że opat pontyfikuje tylko na terenie własnego opactwa, a protonatariusze już dawno utracili prawo sprawowania Mszy pontyfikalnej i używania pontyfikaliów w ogóle. Nawet jeśli w 1962 r to prawo posiadali, to czyż ci którzy otrzymali przywilej po 1962 r nie otrzymali go już bez prawa pontyfikowania? Albo, albo... nie możemy wlewać nowego wina do starych bukłaków. Te wszystkie pontyfikalne Msze Święte z udziałem pseudo-subdiakonów, świeckich ceremoniarzy biskupich i często prałatów nie mających prawa pontyfikować są po prostu celebrowaniem własnej pychy! 

Temat który poruszyłem z pewnością ściągnie na mnie falę nienawiści z obu stron barykady. Jednak widzę to jako wyklęty kleryk którego powołaniem jest wskazywanie błędów. Zauważam, że Panu Bogu taki stan rzeczy się nie podoba, bo to sprowadza służbę Bożą do ludzkich zachcianek i niespełnionych ambicji. Nawet moderniści uczą, że pontyfikowana Msza Święta jest wyrazem jedności Kościoła lokalnego zgromadzonego wobec swojego ordynariusza i że ukazuje wielość stopni kapłaństwa służebnego. Jest to więc ukazanie splendoru Kościoła. A ja się pytam czy w dzisiejszym Kościele, który jest poturbowany przez liczne herezje, niezadeklarowane choć istniejące schizmy, apostazję wielu w tym także hierarchię, czy w takim Kościele Msza Święta pontyfikalna cokolwiek ukazuje? Czy te fioletowe emblematy pośród zeświecczonych kapłanów cokolwiek oznaczają. Wreszcie czy fałszywa promocja laikatu dokonująca się w obu tradycjach liturgicznych przekłada się choćby na moralną kondycję tych świeckich? Niestety na wszystkie pytania odpowiedź jest przecząca, i to nawet nie dlatego, że taki jest stan faktyczny, ale także z  teologicznych powodów, bowiem z nasienia pychy nigdy nie wyrośnie prawdziwa katolicka pobożność. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

niedziela, 7 października 2018

100-lecie niepodległości i deklaracja polityczna wyklętego kleryka

Laudetur Iesus Christus!

Dziś mija setna rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości. To zdanie padło z ust wielu osobistości świata prawicowej polityki, ale także osób związanych z Kościołem. Być może wielu moich czytelników jest zdziwionych tematem, jednak jest on ważny nie tylko politycznie, ale także teologicznie. 

Może najpierw kilka faktów. 11 listopada 1918 r Polska nie odzyskała żadnej niepodległości, jedyne co się wtedy wydarzyło to koniec pierwszej wojny światowej oraz przejęcie władzy przez uzurpatora, masona i wiarołomcę Józefa Piłsudskiego. Dla każdego myślącego czytelnika jasny jest związek przyczynowo-skutkowy zachodzący pomiędzy utratą niepodległości przez dany kraj i odzyskaniem tego prawa. Otóż pomimo haniebnej Konstytucji 3 maja i próby uczynienia z Polski oświeceniowej republiki, kraj nasz stracił niepodległość jako królestwo. Tak więc już w 1916 r ukonstytuowała się Rada Regencyjna, której zadaniem było sprawowanie rządów do czasu ustalenia regenta bądź króla. Tymczasem polskie podręczniki historii pobożnie milczą o Radzie Regencyjnej i wskazują na Piłsudskiego, jako odrodziciela Polski, często nie wspominając nawet iż była to już Polska republikańska... . Deklarację niepodległości Królestwo Polskie ogłosiło właśnie 7 października 1918 r. Data nie została wybrana przypadkowo - jest to rocznica zwycięstwa Matki Boskiej w bitwie pod Lepanto, kiedy to nasza Hetmanka dla dobra Polski i całej Europy wspomogła katolickie wojska w walce z ciemnościami mahometanizmu. Świadomość, że odzyskanie niepodległości nastąpiło 11 listopada istnieje w narodzie polskim dopiero po przewrocie majowym, wskutek agresywnej propagandy piłsudczyków. Pytam się w czym data zakończenia pierwszej wojny światowej jest lepsza od rocznicy zwycięstwa Matki Boskiej pod Lepanto? Zresztą 11 listopada w Polsce nic związanego z niepodległością nie miało miejsca - jedynie uzurpator Józef Piłsudski przejął misternie budowane struktury Królestwa Polskiego i w wyniku swoich działań uczynił zeń mizerną republikę, która za 20 lat pogrążyła się na kolejne dziesięciolecia w niewoli. Niektórzy twierdzą, że faktycznej niepodległości nie odzyskaliśmy po 1939 r już nigdy... . 

Jako katolik integralny i konserwatysta wyjaśniam zatem moją orientację polityczną. Nie wierzę w demokrację, za Arystotelesem, który w dziele "Polityka" przedstawił teorię ustrojów politycznych uważam iż demokracja jest systemem fałszywym. Wyznaję wraz za owym mistrzem myśli antycznej iż systemami godziwymi są monarchia, arystokracja oraz politea. Wszystkie one za cel mają bowiem dobro wspólne, a nie dobro suwerena. Jako Polski patriota i nacjonalista uważam iż zgodnie z tradycją Polski powinien być wprowadzony model arystokratyczno-monarchiczny. Powinniśmy mieć zatem jako głowę państwa króla, zaś ciałem prawodawczym powinien być sejm złożony wyłącznie z arystokracji, czyli osób legitymizujących się stosowną wiedzą, majątkiem i doświadczeniem. 

Być może po tym wpisie wielu czytelników porzuci mojego bloga. Dla wielu bowiem mieszanie się Kościoła do polityki jest niedopuszczalne. Nie zauważają oni, że polityka ciągle miesza się do Kościoła. Sama zaś teza o rozdziale Kościoła od państwa została potępiona jako herezja przez Syllabus Errorum bł Piusa IX. Faktycznie powinien istnieć rozdział tronu i ołtarza, a więc rozdział władzy świeckiej i duchownej. Należy jednak pamiętać iż władza duchowna ze swej natury jest wyższa od władzy świeckiej o ile oczywiście posiada stosowną legitymizacje i faktycznie rozsądza rzeczy zgodnie z Bożym objawieniem. W żadnym jednak razie władza duchowna nie może wtrącać się w czysto administracyjny ład świecki i ingerować w autorytet władzy świeckiej dopóki ta ostatnia nie sprzeniewierza się prawu Bożemu, tzn nie ustanawia takich praw i nie sprawuje władzy w takich sposób który jest sprzeczny z Bożym porządkiem rzeczy. Najwyższym bowiem prawem i dobrem jest zbawienie dusz.

Rolą zatem Kościoła jest także wtrącanie się do polityki. Owa polityczność Kościoła nie może być jednak dążeniem do przejęcia władzy doczesnej, ale ma być roztropną troską o dobro wspólne. Wobec tego jako wyklęty kleryk i minorzysta moje poglądy ujawniam. Stwierdzam także że rewolucje republikańskie, które wstrząsają już od ponad 300 lat Europą i całym światem nie są zgodne z porządkiem Bożym. Nad prawdą oraz nad tym co słuszne nie wolno głosować. Boże prawo nie może stanowić przedmiotu wyboru gawiedzi jak miało to miejsce prawie dwa tysiące lat temu w pretorium pod sądami Poncjusza Piłata... . Kwestia wyboru prawdziwej religii, słusznego prawodawstwa nie jest sprawą do rozważań i wolnego wyboru. Tylko system monarchiczny lub monarchiczno-arystokratyczny jest w stanie zapewnić trwałość Bożego porządku w państwie i to przy założeniu, że suweren jest dobrym katolikiem, Kościół pełni dobrze swoją funkcję, a poddany lud słucha się bardziej Pana Boga niż ludzi... . 

Módlmy się przeto o powrót króla do Polski. Módlmy się za Europę i za cały świat, aby nastąpiła wreszcie kontrrewolucja i żeby wróciły katolickie państwa i Boże prawo. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

niedziela, 30 września 2018

Brać kursowa

Laudetur Iesus Christus!

Nie ma bardziej formujących ludzi w seminarium jak współbracia. Owa brać kursowa, czy też rocznikowa, jak mawiają w niektórych seminariach jest przyczyną wielu problemów formacyjnych. Jak wspomniałem we wcześniejszych wpisach zwykle rzeczone problemy spowodowane są przez system, który ma zakodowane pewne wady, które prędzej czy później ujawniają się w różnoraki sposób. Jednak dzisiaj będę się raczej skupiał na tym jak sama grupa rocznika seminaryjnego może pewne problemy indukować ale także je naprawiać.

Dynamika grupy jest bezwzględna i jej prawa pomimo specyfiki miejsca jakim jest seminarium szybko się ujawniają, a przez system skoszarowania ulegają wzmocnieniu. Jak to jest, że na początku mamy ludzi pobożnych, pełnych pasji, rozmodlonych etc. a po 6 latach wychodzą ludzie często niewiele lepsi od duchowieństwa zaprezentowanego w pewnym skandalicznym filmie emitowanym  obecnie na ekranach polskich kin? Otóż poza wadliwym systemem wychowawczym winę ponosi sama grupa. Wiadomo jest iż zbiorowe wychowanie powoduje szereg problemów. Jednym z podstawowych jest równanie w dół... . Zjawisko to widać dobrze w szkole, czy podczas wycieczki górskiej. Słabsi uczniowie, tudzież wycieczkowicze narzucają w praktyce tempo innym. I jeśli w grupie alumnów-neofitów trafi się kilku którzy pomylili miejsce, to jeśli nie zostaną szybko wydaleni to bardzo szybko uruchomią ów mechanizm. Działa on zwykle w seminarium dość dyskretnie. Takie osoby nie tylko pokazują, że można iść po najmniejszej linii oporu - modlić się tylko wtedy gdy moderatorzy patrzą, fasadowo traktować obowiązki seminaryjne, oszukiwać na kolokwiach i egzaminach, ale wręcz zmuszają do tego innych pod pozorem obrony solidarności wewnątrz kursowej tworzą antywartość którą jest wspólnictwo. Szukają tedy oni haków na tych którzy nie chcą się poddać ich dyktatowi i przemocą próbują pozyskać sobie ich wspólnictwo... . 

Gdy taka grupka urośnie w siłę to kurs jest praktycznie stracony. Rozsiane mniejsze grupki, lub co gorsza pojedynczy alumni nie są w stanie skutecznie obronić się przed partią wilków, którzy w oczach moderatorów uchodzą za bardzo dobrych seminarzystów - zgranych, pobożnych, wesołych; być może w wielu kwestiach miernych, ale przynajmniej wiernych założonej przez się fasadzie. Niestety szatan skutecznie obdarza liderów grupy wilków swoistą charyzmą tak, że jednostki słabsze zaczynają być prześladowane i inwigilowane. W niektórych sytuacjach dochodzi do tego że grupa wilków zagryza owcę albo poprzez uprzykrzenie jej życia na tyle że odchodzi, albo przez podkładanie różnych przeszkód i/lub donoszenie do przełożonych. 

Wobec tego należy pilnie uważać zwłaszcza na początku formacji. Owce muszą bardzo szybko zawiązać koalicję aby skutecznie obronić się przed wilkami i przetrwać do czasu kiedy zostaną one rozbite - a to przychodzi zwykle po 3-4 latach. Najagresywniejsze wilki muszą zostać stanowczo pokonane przez owce. W walce o dobrą sprawę wolno jednak używać tylko sprawiedliwych środków, nie wyłączając odwołania się do moderatorów zewnętrznych. 

Jeśli nie udało się stworzyć koalicji o której mowa powyżej, to pojedynczy alumn, zwłaszcza jeśli jest tradycjonalistą musi poważnie rozważyć zmianę seminarium. Jego poglądy prędzej czy później zostaną odkryte - zwykle dzieje się to przy okazji pełnienia funkcji liturgiczny w okresie przyjmowania i wypełnienia posług. Niestety tradycjonalizm pojedynczego seminarzysty jeśli zostanie ujawniony nie ma szans na przetrwanie. 

Innym problemem grupy jest nierównomierne wzrastanie duchowe i intelektualne. Nawet jeśli udaje się utrzymać koalicję owiec, to jednak grupowe przygotowanie do kapłaństwa powoduje szereg napięć zwłaszcza pomiędzy tymi którzy są bardziej zaawansowani i wyrobienie duchowo oraz intelektualnie, a tymi którzy nie dostają... . Bo też jakim partnerem do rozmowy dla 35 letniego mężczyzny ma być wyrostek świeżo po maturze? Mnóstwo wspólnotowych praktyk: studia, osobne modlitwy mocznikowe, konferencje ascetyczne, wyjazdy formacyjne i wycieczki mogą powodować przesyt wspólnotą i pewne znużenie, zwłaszcza jeśli poszczególne kursy wychowuje się w wyobcowaniu od całej wspólnoty seminaryjnej. Sztuczne układy między kursowe - np opiekun-pupil stosowane w niektórych seminariach nie sprawdzają się. Znajomości i przyjaźnie rodzą się spontanicznie a nie wskutek tak czy innego zadziałania moderatorów zewnętrznych. 

Zdarzają się też kursy "zbyt dobrze zgrane", gdzie sztama powoduje swoistą walkę z moderatorami. Ci ostatni nie mają w niej oczywiście szans, a alumni poprzez zawiązane wspólnictwo sprowadzają się do coraz większego zła. Jak bowiem odmówić przysługi koledze, który jeszcze wczoraj czatował na korytarzu czy nikt nie idzie podczas robienia popcornu w pokoju, albo gotowanie parówek w czajniku elektrycznym... . Być może w rocznikach tych nie ma swoistego kozła ofiarnego, nie mniej brakuje także wspólnotowej formacji. Kurs wystawia tarczę przeciw zasadom panującym w seminarium i tak próbuje dojść do święceń, co miewa potem katastrofalne skutki. 

Wreszcie correctio fraterna - temat o którym można by napisać oddzielny wpis. Poza przypadkami występków kwalifikowanych należy zawsze zachować ewangeliczną kolejność, a więc najpierw upomnieć w cztery oczy, później przy świadkach i dopiero na końcu donieść Kościołowi, a więc przełożonym. Łamanie tej kolejności skutecznie niszczy wspólnotę kursu, jednak jeszcze częściej zdarza się pospolite tchórzostwo wyrażające się w tym, że nie na kursie nie ma żadnego upomnienia braterskiego, a panuje tylko złowroga zmowa milczenia. 

Każdy kurs wypracowuje własne metody radzenia sobie z problemami. Tam gdzie roczniki są podporządkowane poszczególnym ojcom duchownym należy ową współpracę wykorzystać jak najlepiej. Nawet jeśli trafił się wam delikatnie rzecz ujmując mało zaradny ojciec duchowny, to zawsze możecie go wykorzystać jako swoistego mediatora w toczących się na kursie sporach. Bardzo dobrym pomysłem jest ustalenie zasad już na początku wspólnej drogi po pierwszych doświadczonych niepowodzeniach. Regularne spotkania tylko w gronie kursowym, ale poświęcone nie na plotkowanie i obmawianie, a na modlitwę, szczerą rozmowę i rozwiązywanie problemów z pewnością przyniosą dobre owoce. Czasami wspólna rekreacja jest w porządku, ale nie należy z tego czynić bożka, nikogo w żadnym razie do tego nie zmuszać i zachować roztropny umiar pamiętając o higienie społecznej, aby czasem spotykać się także z innymi klerykami. 

I chciałoby się zawsze zaśpiewać z Królem Dawidem: "Oto jak dobrze i jak miło, gdy bracia mieszkają razem" (Ps 133, 1b). A jednak rzeczywistość bywa bardzo gorzka. Receptą na problemy wspólnotowe jest rzetelna praca duchowa i zachowanie higieny psychicznej. Spędzenie pewnego czasu tylko ze sobą pozwala nabrać dystansu do pewnych spraw i osób. Wspólnota kursowa w żadnym razie nie może być traktowana jako rodzina, a tym bardziej jako erzatz małżeństwa. Takie stawianie sprawy jest pospolitym oszukiwaniem kleryków. Zawarcia małżeństwa i posiadania rodziny nie jest w stanie wyrównać żadna ziemska relacja. Dopiero właściwe odniesienie do Pana Boga i danego przezeń powołania pozwala na konstruktywne przeżycie celibatu.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk

wtorek, 18 września 2018

Socjusz, czyli o kimś kto bywa kołem betonowym niejednego powołania

Laudetur Iesus Christus!

Przede wszystkim należy przemyśleć sensowność rozwiązania jakim jest socjusz. Dla niewtajemniczonych wyjaśniam iż w żargonie kościelnym jest współlokator. W moim seminarium funkcjonowało jeszcze pojęcie segmentariusza, bowiem mieszkaliśmy w pokojach typu studio to znaczy dwie dwójki ze wspólną łazienką, toaletą, składzikiem i przedpokojem. Konieczność mieszkania aż do święceń w pokojach z socjuszami argumentowano postulatami (de)formacji ludzkiej. Jak jednak wiadomo tradycyjne seminaria na świecie nie praktykują już tego modelu wychowawczego, również większość zakonów swoim postulantom, nowicjuszom czy juniorystom oferuje cele jednoosobowe. Starsi księża opowiadali nam, że sami formowali się w wielkich pokojach o często dziwacznych nazwach typu: syberia, trupiarnia, tramwaj itp. Po latach doceniają ten typ skoszarowania. W sytuacji braku możliwości zapewnienia pojedynczych pokoi (co wbrew pozorom nie jest tak trudno zrobić - wystarczy podzielić już istniejące na małe przedzielone choćby gipsowymi ścianami) taki typ rozkwaterowania seminarzystów eliminował wiele patologicznych zachowań. Silne jednostki nie były w stanie totalizować słabszych, ponieważ w starciu z rzeszą kilku, czy kilkunastu kleryków nie mogły sobie pozwolić na dominację i musiały się podporządkować. Nie było również problemu karania czy nagradzania poprzez przyporządkowanie kogoś do konkretnego socjusza. Wiadomo było że w jednym semestrze będzie się mieszkać z jedną połową rocznika, a w drugim semestrze z drugą i tak na zmianę aż do święceń... . 

Tymczasem w wielu seminariach - w tym także w moim stosuje się dopasowywanie socjuszy jako metodę wychowawczą. Nie jest to zabieg dobry. Owszem można przez jakiś czas połączyć ze sobą dwie lub kilka trudnych osób, jednak zawsze taka decyzja musi być dobrze przemyślana i także transparentna dla samych seminarzystów. Do tego wymaga wsparcia ze strony przełożonych, aby osiągnięty efekt wychowawczy nie był sprzeczny z zamierzonym. W ogóle ukrywanie przez przełożonych celów pewnych ćwiczeń czy decyzji jest swego rodzaju manipulacją i powinno być ukrócane. Kleryk nie jest małym dzieckiem i powinien świadomie brać udział w swojej formacji. Skoro przełożeni żądają od swoich podopiecznych szczerości, to również sami powinni się do niej stosować.

Wprowadzenie modelu dwuosobowych pokojów tak w formacji zakonnej jak i kleryckiej jest bardzo niebezpieczne. Już lepiej powinno się stosować cele czy pokoje wieloosobowe. Jest to ni mniej ni więcej jak wystawianie alumnów na różnego rodzaju pokusy. Pierwszą z nich jest notoryczne nieprzestrzeganie ćwiczeń duchownych, zwłaszcza silentium sacrum. Zagrożone rozmowami są również rekolekcje, dni skupienia, czytanie duchowne czy studium. Wiadomo, że gdzie jest kolegium, czyli przynajmniej trzy osoby tam trudniej utrzymać jest tajemnicę. W tym przypadku chodzi o zmowę milczenia w złej sprawie, a mianowicie w nieprzestrzeganiu regulaminu. Gdy kleryków jest kilku, to łatwiej jest się któremuś poskarżyć na niestosowne zachowanie kolegów. Nie jest to donosicielstwo tylko dbałość o własną i ich formację. Nie chodzi o to by podawać nazwiska, ale o to by przełożony przez odpowiednie kontrole zagwarantował takiemu klerykowi zachowanie koniecznego dlań spokoju. Istnieje jeszcze drugie daleko bardziej poważne zagrożenie, a mianowicie rozwinięcie się niezdrowych relacji. Więcej na ten temat pisałem we wpisie o homoseksualizmie w seminarium. Codzienne oglądanie roznegliżowanego ciała socjusza, możliwość prowadzenia nocnych rozmów i przebywanie na małej przestrzeni przy braku dostępu do płci przeciwnej może wykształcić zachowania zastępcze i mimo woli samych seminarzystów sprowadzić ich na złe drogi.

Niestety wielu z Was jest już w takim modelu i być może okoliczności Waszej (de)formacji są takie że nie bardzo możecie zmienić seminarium. Wobec tego należy przedsięwziąć kilka ważnych postanowień, aby życie z socjuszem nie przeszkadzało w formacji:
1. Na początku pomodlić się i w szczerej rozmowie próbować ustalić warunki kohabitacji.
2. Bezwzględnie przestrzegać nakazanej przez regulamin ciszy - w razie potrzeby narzucić sobie dodatkowy okres ciszy.
3. Jeśli to możliwe ustawić meble w pokoju tak aby każdy miał swój kąt i by siedzieć do siebie tyłem.
4. Usystematyzować kwestie związane z toaletą poranną i wieczorną, czyli zaprowadzić porządek korzystania z urządzeń sanitarnych zachowywać się intymnie, skromnie, unikać nagości.
5. Wprowadzić dyżury dotyczące sprzątania, wywiesić je w widocznym miejscu. Dla szczególnie opornych wprowadzić regulamin sprzątania czy co konkretnie i jak ma zostać wykonane.
6. Unikać kończenia dnia nierozwiązanym sporem - rozmów jednak nie prowadzić w czasie silentium sacrum. W razie potrzeby korzystać z mediacji seniora rocznikowego bądź ojca duchownego.
7. Bezwzględnie stosować ewangeliczne zasady correctio fraterna, chyba że chodzi o występek kwalifikowany. 
8. Do przełożonych zewnętrznych odnosić się w ostateczności, po zebraniu odpowiednich dowodów i świadków.
9. Gości i to nawet innych kleryków i nawet w czasie rekreacji podejmować tylko po uzgodnieniu z socjuszem. Ustalić grafik takich odwiedzin i zapewnić sobie także poza rekolekcjami i dniami skupienia jakieś wolne dni od odwiedzin np.: środy i piątki.
10. Muzyki, wykładów słuchać tylko na słuchawkach.
11. Nie umawiać się z własnym socjuszem na rekreację - zachować umiar we wspólnym przebywaniu.
12. Unikać obmawiania i plotkowania na temat własnego socjusza i to nawet wtedy kiedy jest uciążliwy. 

Pod pojęciem socjusza w wielu seminariach rozumie się także narzucony przez regulamin obowiązek wychodzenia w towarzystwie przynajmniej jednego współbrata. Otóż może w okresie komunizmu niniejszy środek był stosowny, ale dziś jest już zdecydowanie anachroniczny. Niektórzy widzą w tym funkcję swego rodzaju przyzwoitki. Jeśli ma to odnieść jakiś skutek, to tylko taki, że odwlecze tragedię na czas po święceniach. Lepiej niech się taki kleryk zakocha w trakcie formacji i odejdzie niż potem już jako ksiądz próbuje oszukiwać. Pozostawienie pewnej roztropnej swobody seminarzystom w rozporządzaniu ich czasem wolnym stanowi ważny faktor weryfikacyjny. W końcu nie chodzi o to by doszła wielka liczba byle jakich kapłanów dopuszczonych w paradygmacie: "wielu jest powołanych, wszyscy są wybrani" ale chodzi o to by doszli ci co rzeczywiście mają powołanie, aby oni sami mogli się zbawić i dopomogli w tym innym. 

Socjusz to często trudna próba. W niektórych seminariach stosowana bez umiaru i z zamiarem konsekwentnego niszczenia określonej osoby. Szczere rozmowy pomiędzy seminarzystami jak również z ojcami duchownymi; próba dania szansy każdemu, umawianie się ze wszystkimi z rocznika na wspólną rekreację, a nie tylko trzymanie się wąskiej grupy lub co gorsza jednego kleryka to środki które na pewno będą sprzyjać Waszej formacji. Na kolejny być może trudny rok (de)formacji niech Wam dobry Pan Bóg błogosławi.

Z katolickim pozdrowieniem:
Wyklęty kleryk